#uu3Vy
Przez cały mój okres edukacji rodzice bardzo naciskali, żebym miała jak najlepsze oceny. Nieważne, czy rzeczywiście będą zdobyte uczciwie, bez kombinowania, muszę mieć jak najlepsze oceny. Mieszkamy w małej miejscowości, więc najważniejsze dla nich było zdanie innych i nic innego się nie liczyło. Mojej młodszej siostrze też to wciskali. Na spotkaniach rodzinnych i przy znajomych rodziców zawsze byłyśmy chwalone: „Patrzcie, jak dziewczynki dobrze się uczą, same piątki i szóstki, w najgorszym wypadku czwórki, pójdą na dobre studia i będą miały świetnie płatne prace”. Wiem, że to miało nas motywować do nauki, ale efekt był niestety odwrotny.
Pierwszą jedynkę dostałam w piątej klasie. Zupełnie nie ogarniałam pewnych tematów z matematyki, nie mogłam sobie w ogóle poradzić. Gdy rodzice się dowiedzieli, dostałam karę na całe półrocze na... w sumie chyba wszystko, co nie było związane z nauką. Wycieczka szkolna? Mam zostać w domu i się uczyć, bo co ludzie powiedzą, jak zauważą, że mam tak fatalne oceny! Pobawić się z koleżankami na podwórku? Trzeba się uczyć! Przyjechała rodzina, z którą chciałam się zobaczyć? Mam iść do swojego pokoju i nie wychodzić, tylko się uczyć! 70. urodziny ukochanej babci? Nie mogłam z nimi jechać, mimo że bardzo chciałam i własnoręcznie zrobiłam dla babci prezent. Bardzo to przeżyłam, tym bardziej że musiałam zostać sama w domu jakoś do pierwszej w nocy. Rodzice próbowali mnie jeszcze „motywować”, mówiąc, że jak ja mogę im przynosić taki wstyd, podczas kiedy moja siostra przynosi same piątki i jest dobra ze wszystkiego (była wtedy w pierwszej klasie podstawówki).
Kiedy byłam w liceum, nie mogłam w piątek czy sobotę wyjść na byle spotkanie ze znajomymi, bo musiałam się uczyć. Kilka razy rodzice nawet pilnowali mnie do późnych godzin, pijąc kawę, by mieć pewność, że na pewno przerobiłam materiał. Nie mogłam przyjść z problemem do rodziców, bo zawsze zbywali mnie: „Jakie ty możesz mieć problemy, będziesz dorosła, to zobaczysz, co to problemy, na razie masz mieć dobre oceny”.
Poszłam na studia, tak jak chcieli. Na drugim roku się poddałam. Poszłam do pracy, gdzie pracuję do tej pory. Może i jestem kasjerką w sklepie z akcesoriami typu paski do spodni, tania biżuteria, może i zarabiam najniższą krajową, ale wiecie co? Nie żyję już pod ciągłą presją, że mam mieć jak najlepsze oceny. Mam czas na siebie, swoje zainteresowania, przyjaciół. Nigdy nie uwierzę, że szkoła jest takim beztroskim okresem.
To brzmi jak obóz pracy dla dzieci a nie dzieciństwo. Twoi rodzice są naprawdę zaburzeni zdrowo mając takie pomysły. Zresztą nie ma co lukrować: to była przemoc i ograbianie Cię z dzieciństwa.
to brzmi jak lata 90 - nauka miała być kluczem do lepszej przyszłości, ale nikt chyba nie przewidział z rodziców takich uczniów, że najważniejsze to umieć nauczyć się ściągać, nawiązać znajomości, pielęgnować przyjaźnie, rozwijać się w tym, co nas pasjonuje i pokazywać rożne rzeczy i jak z nimi wiązać przyszłość. Gwarantuję, że jeśli dziecko gra w gry i później podsunie się mu myśl, że może je też tworzyć to pójdzie tą myślą. Potem można pokazać, że taka matma jednak się do czegoś przydaje w życiu - na przykład w programowaniu. No ale tyle to nie - lepiej kazać się uczyć dla ocen, a nie dla siebie.
U Ciebie to nie szkoła była problemem, ale psychiczni rodzice.
Ja też szkoły dobrze nie wspominam, ale tylko dlatego, że sama jej nie lubiłam. Było i jest to dla mnie marnowanie czasu i energii na uczenie wiedzy bezużytecznej, gdy prawdziwie przydatnych rzeczy nie uczy nikt. Sztuka dla sztuki. A ja jeszcze kolegów i koleżanek nie miałam w szkole, to już w ogóle, zero plusów. Studia były lepsze, bo większa elastyczność - mogłam bez problemu omijać połowę zajęć. I więcej ludzi podobnych do mnie.
Za szkołą nie tęskniłam ani minuty. Wątpię, żebym kiedyś za tęskniła.
Ja tam cenię umiejętność czytania, pisania oraz liczenia ;)
Może niektórzy nie potrzebują umieć policzyć ile mają pieniędzy i ile mogą wydać albo zapłacić w sklepie albo umieć podpisać umowy żeby wiedzieć ile dostaną za swoją pracę.
Czytania, pisania i liczenia uczy się w klasach 1-3. Później uczono mnie zwierząt i roślinności np na sawannie, ale nie uczono rozróżniać grzybów w naszych lasach. Uczono mnie o budowie komórek i rozmnażaniu pantofelka, ale nie o rozmnażaniu ludzi i planowaniu rodziny. Nikt mnie też nie uczył opieki nad dziećmi, gotowania, czytania etykiet kupowanych produktów i tak dalej. Zdobywania wiedzy uczono mnie dopiero na studiach. Obsługi komputera wcale. Tak jak pisania CV. Ale historie starożytną przerabiałam trzykrotnie : podstawówka, gimnazjum i liceum. Czytania umów również nikt nie uczy. Chyba, że tylko ja do takich "świetnych" szkół chodziłam.
@Postac
Mam niemal dokładnie to samo zdanie o szkole. Mało rzeczy praktycznych, większość to wiedza krzyżówkowa. Czyli taka która Ci się przyda do rozwiązywania krzyżówek...
Ta cała wiedza, którą uważasz za zbędną, służyła do ćwiczenia mózgu i jego rozwoju. Mózg trzeba ćwiczyć, aby był sprawny.
Czemu nie ćwiczyć mózgu na rzeczach przydatnych? Można się uczyć i później korzystać z wiedzy. A tak się nauczyłam i zapomniałam. A byłam wzorową uczennicą.
Bardzo ładny ogólnik, czego uczy Twoim zdaniem?
Mózg trzeba ćwiczyć to prawda ale zapychanie go wiedzą pokroju "Jaki jest naczelny produkt eksportowy Burkina Faso?" albo "Jakiego koloru rękawiczki nosiła Izabela Łęcka?" czy inne rycie wzorów na pamięć* to zwykłe zapychacze które nie służą absolutnie niczemu, zapychają mózg i nie uczą niczego.
Z jednym wyjątkiem.
Uczą niechęci do edukacji, także własnej.
*na porządnych studiach inżynierskich nie uczą Cię tępego wkuwania wzorów, te se możesz sprawdzić w każdej chwili. Uczą Cię za to ich zrozumienia, zastosowania i żebyś dobrze pojął sposobów na jego wyprowadzenie.
Spodobała mi się kiedyś reakcja typa, zajmującego się projektowanie między innymi, części do silników odrzutowych, na pytanie studentów "czy my mamy to wszystko umieć na pamięć?". Odpowiedź brzmiała "ale po co?. Wiele to dało do myślenia.
Jak ja uwielbiam temat szkoły i nauczania "praktycznych rzeczy".
Szkoła ma nas przygotować do życia i do poznania tego, co lubimy. Skąd lekarz ma wiedzieć, że chce iść na medycynę, jeśli nie dowie się co to anatomia? Skąd matematyk ma wiedzieć, że chce byś matematykiem, gdyby nigdy nie uczył się matematyki? Język polski? Może człowiek wykształcony powininiem mieć jakąś wrażliwość? Może pozwala to poznać naszą kulturę i tradycję?
Skąd człowiek dowiedziałby się co chce robić w życiu, gdyby nie poznał podstaw? Czy może już w 1 klasie szkoły podstawowej ma wiedzieć, które przedmioty wybrać, bo już ma plan na życie?
Wiadomo, różnie bywało w szkołach, ale nie przesadzajmy. Szkoła uczy właśnie umiejętności czytania ze zrozumieniem (przynajmniej ja tak miałam 🙃). Wszyscy czepiają się, że szkoła nie uczy rozliczyć podatku. Po co, skoro można zapłacić księgowej, która zrobi to bezbłędnie i zna aktualne prawo, które co chwilę się zmienia. Umiejętność czytania umów? No wybaczcie, ale jak ktoś umie czytać ze zrozumieniem to przeczyta umowę, a jak nie, to czemu nie iść do radcy prawnego?
Powiem więcej, od x lat w szkołach są przedmioty typu biznes, przedsiębiorczość itd. I jakoś dzieciaki nie są aż tak zafascynowane i uważają to właśnie za stratę czasu.. Pewnie jestem jakimś dinozaurem, ale uważam, że to jakieś dziwne użalanie się. Bo jeśli ktoś ma chorą sytuację jak biedna autorka to współczuję, ale jeśli ktoś mógł na piątki uczyć się tylko na przedmioty, które lubił, a na inne trochę mniej, to co to za problem? To tak jak ktoś wspomniał ćwiczenie mózgu. A jak ktoś logicznie nie myśli, to i nauka "przydatnych rzeczy" mu nie pomoże.
W szkole podstawowej uczysz się podstaw. Skoro płacenie podatków to nie podstawa, do której zobowiązany jest każdy człowiek, to co nią jest? Zwyczaje starożytnych egipcjan?
W szkole średniej już powinno być to bardziej tematyczne. Na mat-chem w drugiej klasie miałam w tygodniu 4 godziny matematyki, ale 5 polskich. 1 godzinę chemii, ale 2 religii.
W szkole podstawowej uczysz się podstaw. Skoro płacenie podatków to nie podstawa, do której zobowiązany jest każdy człowiek, to co nią jest? Zwyczaje starożytnych egipcjan?
W szkole średniej już powinno być to bardziej tematyczne. Na mat-chem w drugiej klasie miałam w tygodniu 4 godziny matematyki, ale 5 polskich. 1 godzinę chemii, ale 2 religii.
Też wolę moje dorosłe życie od szkoły. Niektórzy dorośli idealizują szkołę i dzieciństwo. Ucznia, na którego w danej chwili krzyczy nauczyciel, nie będzie pocieszało to, że to nie szef w pracy się drze. Dziecko może cierpieć przemoc, na przykład psychiczną (myślę, że Twój przypadek się na to kwalifikuje) albo źle się czuć z powodu samotności. Szkoła mnie męczyła. Niektórzy w klasie zachowywali się głośniej niż zwierzęta, nawet na lekcji, nie wspominając o przerwach. A ja nie lubię krzyków, tylko normalną rozmowę. Teraz mogę pracować z kim chcę i gdzie chcę. Czuję się niezależna. Przykro mi, że rodzice tak z Wami postępowali.
Ludzie, którzy oferują innym teksty typu: dorośniesz to zatęsknisz za szkołą, to ludzie, którym najczęściej nie wyszło w życiu. Nie udźwignęli odpowiedzialności związanej z samodzielnym podejmowaniem PRAWIDŁOWYCH decyzji albo po prostu nie są zbyt asertywni, by zmienić swoje życie na lepsze. Tęsknią za czasem, gdy szli do szkoły, byli prowadzeni za rękę, nauczyciele albo rodzice mówili im co mają robić. Zresztą etat jest po prostu kontynuacją tego schematu.
Kilka lat temu zakończyłem moją edukację z dyplomem magistra w ręce, następnie ruszyłem do pierwszej pracy, w której siedzę do dziś i nie zatęskniłem za żadnym etapem edukacji nawet przez milisekundę. Z drugiej strony, jestem bardzo zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć za pomocą mojej pracy w stosunkowo bardzo krótkim czasie. Bardzo, bardzo, BARDZO zadowolony i wdzięczny za to każdego dnia i nocy.
Myślę, że im niższy jest poziom satysfakcji z własnych zarobków, pracy, realizowania się po szkole, tym większe prawdopodobieństwo, że będzie się rzucało teksty: pójdziesz do pracy to zatęsknisz za szkołą itp.
Co prawda w większości szkołę (wszystkie trzy) wspominam bardzo miło, tak samo sporą część studiów. Ale praca jest pod wieloma względami wygodniejsza po prostu. Tylko 8 godzin dziennie coś muszę robić, a reszta dnia wolna. Nie ma zadań domowych, nauki do sprawdzianów. Nie ma miliona przedmiotów, kóre muszę ogarniać i zmieniać myślenie co 45 minut. Mój umysł nie jest tak przeciążany danymi. Choć nie jestem w 100% zadowolona z mojej pracy, a z zarobków prawie wcale.
Ja tam za nic w świecie nie chciałabym wrócić do szkoły.
Bo nie jest. Nie znam ani jednej osoby która by marzyła o powrocie do szkoły
Z jednej strony rozumiem, ale z drugiej - poszłaś z jednej skrajności (narzucanej przez rodziców) w inną (zupełny brak ambicji). Za najniższą krajową, zwłaszcza mieszkając na wynajmie, nie odłożysz pieniędzy na coś własnego. Będzie ci ciężko znaleźć fundusze na podniesienie kwalifikacji i jakiś rozwój. Tak naprawdę brak konkretnych umiejętności i dopasowana do tego praca mogą zapewnić co najwyżej wegetację. Przemyśl, czy na dłuższą metę będzie ci to odpowiadać.
Zawsze mnie zastanawia, czy ludzie negujący sens pracy Autorki nie korzystają z usług ludzi pracujących za najniższą krajową. Gdy wszyscy będą "ambitni", to kto będzie sprzedawał tanią biżuterię?
Obecna sytuacja na rynku pracy jest jaka jest. To, że autorka pracuje w sklepie z akcesoriami i nie ma z tego zbyt dużych zysków, nie świadczy o braku ambicji. W moim przypadku było podobnie: presja na to, by się jak najlepiej uczyć, potem studia. Co prawda studia skończyłam, mam zrobione kursy w zawodzie, ale pracuję w sieciówce z odzieżą, bo w moim wyuczonym zawodzie "szukają tylko z doświadczeniem", więc pracę w sieciówce mam tymczasowo, aż znajdę coś lepszego.
I powiem szczerze, nawet w obecnej sytuacji mam większy komfort niż na jakimkolwiek innym etapie edukacji. Nie myślę o pracach domowych, o nauczycielach podcinających skrzydła, nie muszę już brać udziału w tym wyścigu szczurów. Mam w końcu spokój, i nawet mieszkając w wynajmowanym pokoju, jestem szczęśliwsza niż za czasów szkoły.
Czy wszyscy ludzie muszą być ambitni? Proste zawody też ktoś musi wykonywać. Niektórzy są szczęśliwi bez ambicji, wystarcza im stabilizacja, co w tym złego?
W tych czasach autorka, jeśli zmieni zdanie, zawsze może też iść na jakiś kurs albo do szkoły policealnej i zmienić branżę. Może ją zmienić nawet bez tego. Miała przesyt nauki i nie chciała w tamtym momencie się uczyć. Gdyby rodzice postępowali inaczej, pewnie miałaby inne podejście. Przykręcali jej śrubę, to coś pękło.
Dla mnie szkoła, a szczególnie technikum to okres depresji i czasem myśli samobójczych i cieszę się, że już w następny rok to kończę.
Tylko u mnie to wynika z powodu mojej aspołeczności i ogólnie problemów funkcjonowania w społeczeństwie i wewnętrznej fobi do nauki.
Jebać szkołę
to o tej babci mnie ruszyło, nie ogarniam takich rodziców, żeby robić takie rzeczy dziecku