#GHj3j

Całe życie marzyłam o posiadaniu magicznej rzeczy zwanej prawem jazdy. Długo prosiłam rodziców, aby pozwolili mi udać się na kurs, i miesiąc po 18. urodzinach zapisali mnie na „szkolenie”. Jako że na jazdach przejmowałam się każdym błędem, nie byłam pozytywnie nastawiona na egzamin teoretyczny, jak i praktyczny.

Nadszedł dzień teorii, kiedy tata podwiózł mnie pod WORD, miałam nogi z waty, no i cóż, trzeba się z tym zmierzyć. Siadamy przy komputerach, test zrobiony, wynik 72/74. Szczęśliwa zapisałam się na praktykę, idę do samochodu, gdzie mówię tacie, że zdane i że termin na praktykę mam w takim razie miesiąc później.

Dwa tygodnie przed egzaminem wykupiłam 4h jazd z moim instruktorem, szło mi dobrze i oznajmił, że gdybym zdawała teraz, to miałabym zaliczone.
Tak wiec nadchodzi wymarzony dzień, jednak jak ma się całe życie pod górkę, to teraz też nie może być łatwo. Pojawił się pierwszy prawdziwy mróz i śniegu prawie do kolan. Tak moje poczucie tego, że zdam, spadło prawie do zera...

Rodzice zawieźli mnie pod WORD i powiedzieli, że pojadą na zakupy i mam im zadzwonić, kiedy mają mnie odebrać. Wchodzę już do magicznej L-ki o jakże miłym numerze 69 i jadę. Wszystko poszło gładko, ani jednego błędu. Dzwonię już, że mogą mnie odbierać. Przyjechali, wchodzę na tył, a tam prawie nie było gdzie usiąść, ponieważ poukładane były torby z McDonalda. Pytam się ich, czy mieli jakieś super kupony, że tyle tego mają ... Powiedzieli mi: „Myśleliśmy, że nie zdasz za pierwszym razem i kupiliśmy ci już coś na pocieszenie”.

DZIĘKUJĘ, RODZICE, ŻE WE MNIE WIERZYCIE!! :D
Dodaj anonimowe wyznanie