Chodziłam do „prestiżowego” liceum, gdzie sporo było osób z bogatszych domów. Moi rodzice nigdy nie mieli pieniędzy, częściowo przez własne złe decyzje, nigdy nie chciałam skończyć tak jak oni (ja wiem, że może zabrzmi źle, ale trudno).
Nie dość więc, że sporo się uczyłam, to kiedy tylko mogłam pracowałam – brałam pracę w wakacje, nocki, weekendy w czasie roku szkolnego. Nie zawalałam szkoły, ale prymusem też nie byłam. Chętnie szłam do znajomych na osiemnastkę czy inną imprezę, ale wspólne wyjazdy odpuszczałam – nawet jeśli miałam wystarczającą ilość gotówki, to wiedziałam, że bolałoby mnie wydanie tych pieniędzy na wyjazd, tym bardziej że znajomi nie organizowali ich tanio. To były naprawdę fajne, miłe i kochane osoby, ale czasami patrzyłam na nich jak na dzieci. Pamiętam, jak kiedyś ktoś zapytał mnie, czemu idę do pracy i powiedziałam, na co potrzebuję zarobić. Odpowiedziało mi zdziwienie: „Czemu nie poprosisz rodziców?” (no że też na to nie wpadłam!) połączone z: „Jeśli im powiesz, że bardzo ci zależy, to na pewno ci dadzą”. No nie. Tak to nie działa.
Wiele osób, również dorosłych i nauczycieli, próbowało mnie przekonać, że niszczę sobie młodość, że pieniądze kiedyś się zarobi, a teraz powinnam się bawić. Fajnie, tylko za co. I jak bawić się, kiedy masz do opłacenia rachunki i jeszcze do tego ową zabawę. Nikt nie rozumiał prostej logiki – nie idę do pracy, to nie mam za co się bawić, więc zabawa z tego żadna. Nikt nie rozumiał, że chciałam się z tej biedy wyrwać jak najszybciej i nic nie dawało mi większej radości i satysfakcji niż pieniądze, które odkładałam na koncie. Żadna impreza, żaden wyjazd, żaden ciuch czy kosmetyk nie był wart dla mnie tyle, co pieniądze na czarną godzinę.
Zdążyłam uzbierać wkład własny, zanim ceny mieszkań zaczęły rosnąć w strasznym tempie. Jestem sobie tak niesamowicie wdzięczna za to, że nie ugięłam się, kiedy wszyscy przekonywali mnie, że tracę młodość. Bo wciąż jestem młoda, mam 25 lat. Mam też fajnego męża, mieszkanie, doświadczenie w zawodzie, stałą pracę i nigdy jeszcze w życiu nie czułam się tak dobrze. Zero stresu. W porównaniu z tym co przeżyłam, moje aktualne życie to bajka. A wystarczyło, że dałabym się namówić na to, żeby sobie wtedy odpuścić. Osoby, które wtedy mnie do tego namawiały, bo „pieniądze kiedyś się odrobi”, dzisiaj dostają wkład własny na mieszkanie od rodziców. I cieszę się z tego, że mają dobrze, ale zwyczajnie wiem, że ja w tym momencie nie miałabym absolutnie nic, a pewnie jeszcze i długi.
Pieniądze szczęścia nie dają? Mi dały.
Szukałam kiedyś pracy. Jakiejkolwiek. Zobaczyłam ogłoszenie w Biedrze i poszłam na rozmowę. Okazało się, że „nie mam wystarczających kwalifikacji”, żeby rozkładać towar na półkach, sprzątać i kasować...
Niedługo później dostałam pracę w sądzie. Miałam wystarczające kwalifikacje. Tylko płacili mniej niż w Biedrze.
Mój syn jest chorowity i dość kiepski z matematyki. Chodzi do sporej klasy: 29 osób.
Pewnego dnia, gdy pani zaczęła sprawdzać pracę domową i była od niego odwrócona, szybko się spakował i wszedł pod ławkę, bo oczywiście pracy domowej nie miał :/
Gdy pani minęła jego ławkę, wyszedł, rozpakował się i usiadł na swoim miejscu.
Zadziałało!
Jako dziecko dość szybko nauczyłam się czytać, a raczej składać literki do kupy (bez znajomości zasad ortografii, rzecz jasna – dość ważne dla historii).
Nienawidziłam mleka, a niestety mama co wieczór zmuszała mnie do picia kubka tego ohydnego, ciepłego napoju.
Jak przezwyciężyłam wstręt?
Ano na kartonie widniał napis UHT (co ja odczytywałam dosłownie jako „uchate”).
Tak się szczęśliwie składało, że wujo na wsi miał krowę o imieniu Uszata.
Bystra ja skleiłam sobie wszystko do kupy i byłam pewna, że mleko pochodzi dosłownie od tej konkretnej krowy – a na kartoniku jest po prostu jej imię.
Wujostwu się nie przelewało, więc moje naiwne, dobre serduszko wymyśliło, że trzeba im pomóc i jeśli będę wypijała kubek mleka bez grymaszenia, mama będzie dalej kupować je od Uszatej, a wuj będzie miał z tego kasę.
Odtąd piłam mleko z zatkniętym nosem... bez marudzenia.
Jestem z jeszcze żoną od prawie 11 lat. Dziś mi powiedziała, że była ze mną 10 lat, bo miała niską samoocenę i w siebie nie wierzyła. Odkąd w siebie uwierzyła, przekonywała się już tylko w tym, że nie jestem jej do niczego potrzebny i mnie nie kocha. Jest mi totalnie przykro, tym bardziej że wierzyłem w naszą prawdziwą miłość.
Jestem kapusiem. Chamem, człowiekiem, który nie ma nic lepszego do roboty i wiele innych, mniej przyjaznych inwektyw. A wszystko dlatego, że znajomi słyszeli, jak zadzwoniłam na straż miejską.
Zadzwoniłam, bo samochód panna zaparkowała, zastawiając cały chodnik. 15 metrów dalej miała pusty, duży miejski parking. No ale 15 metrów do sklepu piechotą?
Szczerze tego nie rozumiem. Jeżdżę autem, nie rozumiem dlaczego taka głupota i misienależyzm mają być akceptowane. Ba, dlaczego to ja jestem ta zła, bo doniosłam.
Mam dosyć nietypowy problem.
Gdy mam neutralny humor, moja twarz wygląda, jakbym chciała kogoś zabić, to samo jest, gdy jestem zamyślona – moje lico wygląda na wiecznie złe lub smutne. Nie raz ludzie pytali się mnie, czy wszystko w porządku, a ja kompletnie nie wiedziałam, o co im chodzi. Po mojej twarzy widać każdą najdrobniejszą zmianę emocji, nie potrafię kompletnie nic ukryć. To samo tyczy się mojego głosu – gdy dla mnie coś brzmi najnormalniej na świecie, okazuje się, że mój ton głosu brzmi, jakbym kogoś obrażała lub miała jakiś problem. Starałam się nad tym panować, niestety bez skutku. Trudno jest tłumaczyć każdemu napotkanemu człowiekowi, że nie gryzę, a moja mina nie oznacza, że chcę zabić jego i siebie.
Ktoś wie, jak wyłączyć twarz?
Miałam 6, może 7 lat i pewnego dnia zostałam wysłana do sklepu po kilka produktów, w tym dżem (do naleśników, gwoli ścisłości). Nic nadzwyczajnego, prawda?
Wszystko szło świetnie do momentu podejścia do kasy, zapłacenia i zapakowania zakupów do torby. Miałam trochę mało poręczne rzeczy, trudno było mi je włożyć do dość małej reklamówki, więc jakimś cudem przeniosłam zakupy na sklepowy parapet.
Słoik z dżemem wpakowałam tak niefortunnie, że po chwili wypadł z torby, przetoczył się po parapecie i zanim zdążyłam go złapać, roztrzaskał się na kawałki, prosto na posadzkę. Jak łatwo się domyślić, poryczałam się na środku sklepu, stojąc nad kupką szkła i plamą z dżemu (chyba truskawkowego :P).
Czasami w sklepie coś się rozbija, wielkie rzeczy... Nieczęsto jednak można usłyszeć w sklepie taki dialog. Jedna z pań pracujących w sklepie zapytała: „Ojej, dziecko, płaczesz? Czemu?”, na co niespełna siedmioletnia ja odparłam łamiącym głosem: „Bo nie ma dżemuuu...”.
PS Naleśniki w końcu zjadłam z czekoladą, a do tego sklepu wstydziłam się chodzić przez kilka kolejnych miesięcy :)
Jestem dorosłą dziewczyną, która zaczyna planować własny ślub (kościelny) i wesele.
Jest jeden problem – nie chcę na nim swoich rodziców.
Rodziców, którzy zniszczyli mi psychikę i zdrowie. Nie interesowali się i nie troszczyli o mnie i młodsze rodzeństwo.
Czy jestem wyrodną córką?
Czy dobrze robię, że stawiam na własny komfort psychiczny w najważniejszym i niepowtarzalnym dniu w moim życiu?
Nie mam w sobie odwagi, żeby przeciwstawić się rodzinie. Choć kocham moją chrześnicę, to od jakiegoś czasu czuję przesyt. Mieszkam sama, ale zaczęłam wchodzić do mieszkania i poruszać się po nim tak cicho, jak tylko się da, żeby wszyscy myśleli, że nikogo nie ma albo że śpię. Mieszkam nad nimi i słyszą, kiedy jestem. Chrześnica (6 lat) chce spędzać u mnie każdą wolną chwilę i potrzebuje tak dużo uwagi, że zabiera mi to moje prywatne życie. Boję się wracać do mieszkania, czasami kręcę się po mieście bez celu, idę do koleżanki albo spędzam czas na nudnych randkach, żeby nie wracać za szybko do domu.
Ostatnio siedziałam po cichu na balkonie i słyszę z dołu: „Mamo, jestem głodna”, a moja siostra na to: „Jak wróci ciocia, to idź do niej coś zjedz, bo w domu nic nie ma”. Zamurowało mnie. Wstyd o tym mówić, bo nie powinno się, ale finansowo mi się nie przelewa i bywały sytuacje, gdzie miałam policzony każdy dzień do następnego dziesiątego, a przychodziła moja chrześnica i wyjadała mi to, co sobie przygotowałam. Stoi obok mnie i prosi o to, co jem, bo jest głodna. Serce mi się kraje i nie mam siły wtedy odmówić, choć wiem, że powinnam odesłać ją do matki.
Czuję się z tym wszystkim okropnie. Nie mam w sobie takiej siły, żeby wprost zrobić z tym porządek. Nie umiem postawić kropki, odmówić.
Dodaj anonimowe wyznanie
Pieniadze szczescia nie daja, ale to co za nie kupisz juz tak. Gratuluje dojrzalych decyzji w mlodym wieku i (nie wiem czy jestes) powinnas byc dumna z tego co osiagnelas.
Brawo za zaradność i ogarnięcie życiowe:) Plus, teraz mając już zaplecze finansowe, zawodowe i rodzinne łatwiej będzie Ci się "naprawdę" bawić i wyluzować, a jednocześnie wiedząc ile to wszystko kosztowało czasu i wysiłku, raczej nie przepierniczysz tej kasy.