Idziemy z mężem i trzyletnią córką. Pod sklepem stoi typowa blachara – solara, kilo tapety, tipsy, zniszczone farbowaniem włosy, ledwo ubrana, jeden plastik. Nasza córka tak na nią patrzy i mówi do mojego męża: „Szkoda, że mama nie jest taka piękna...”.
Myślałam, że chłop mi się udusi ze śmiechu :)
Drogo wam w restauracji?
Pracuję w gastro, restauracja w dużym mieście.
Wprowadzamy śniadania, jednym z moich zadań jest ustalenie z kucharzami tego, ile powinno kosztować danie. Jest na to bardzo prosty sposób – liczymy koszt składników na powiedzmy 10 śniadań, do tego czas, media, no i dodajemy zysk dla restauracji.
Wyszło, że jedno śniadanie to koszt+zysk 16 zł. Trochę mało, za bardzo odstaje od cen w reszcie menu, więc delikatnie zwiększamy porcję i dobijamy cenę 23 zł.
Naszykowany na wizytę szefowej zrobiłem jej zestawienie w Excelu, piękna tabelka pokazująca: co, ile, dlaczego, cena, sugerowana cena, zysk na jednej sztuce, szacowany zysk tygodniowy i miesięczny.
Szefowa patrzy i patrzy... „Ojej, to zróbmy tak...” – i kasuje 23 zł, a wpisuje 32 zł. – „No i już ładniej tak”. To samo zrobiła z kilkoma innymi pozycjami. Tam gdzie było 27, to dała 34, tam gdzie 21, to dała 28. Ot tak, po prostu, bo ludzie i tak zapłacą...
Ręce mi opadają, nie mogę zmienić teraz pracy, ale moim marzeniem jest ucieczka z gastro...
Wyznanie to jest apelem do każdego, kto się poddaje w kwestii prawa jazdy.
Zdałem wczoraj egzamin za 9 podejściem, za każdym razem jak oblałem wynikało to z tego, że byłem przesadnie zestresowany egzaminem. Pamiętajcie, że nie jest ważne, za którym razem się zdało egzamin, wcale nie jeździ gorzej ktoś, kto zdał dopiero za którymś, a zdaniem mojego instruktora nawet może jeździć lepiej. Raz, że taki kursant w 95% przypadków wyjeździł więcej niż obowiązkowe 30h, a dwa, nie będzie jeździć brawurowo tak jak ci, którzy zdali za pierwszym. Dosyć często osoby co zdały za pierwszym uważają się za mistrzów kierownicy, dlatego nierzadko przekraczają dozwoloną prędkość, a w skrajnych przypadkach jeżdżą pod wpływem. Nieważne jak bardzo się stresujesz, przez co oblewasz egzaminy, nie daj sobie wmówić, że nie nadajesz się na kierowcę. O ile lekarz nie stwierdzi przeciwwskazań do prowadzenia pojazdów, to każdy może zostać kierowcą. Jedynym minusem zdania za którymś razem jest wydawanie kolejnych pieniędzy, ale prawko się przydaje na całe życie.
Zaczął się rok szkolny, zaczyna się szczucie, więc zdań kilka o „leniach” nauczycielach.
Nauczyciel nie pracuje 18 godzin. Nawet jeśli jakiś nauczyciel pracuje tylko na 1 etat (a nie znam takiego, bo za to się nie da utrzymać), to siedzi w szkole od 8 czasem do 13, a czasem do 19. To kiedy ma pracować w tej Biedronce, o której wszyscy krzyczą? To oczywiście pytanie retoryczne, bo nie wiem jak można komuś, kto MA PRACĘ mówić takie rzeczy. I co to w ogóle za jakiś kompleks ekspedientki, że bezustannie się komuś wciska pracowanie na kasie?
Wracając do meritum. Zapomina się o codziennych dyżurach na przerwach, okienkach, dodatkowej pracy na rzecz szkoły, uzupełnianiu dokumentacji, godzinach czarnkowych, spotkaniach z rodzicami, korespondencji z rodzicami, przygotowywaniu apeli i wielogodzinnych próbach, radach pedagogicznych, projektach. A to tylko w szkole. Bo w domu czekają sprawdziany, wypracowania, konspekty, przygotowywanie materiałów. Każde dziecko ma też dziś indywidualne wskazania w postaci opinii i orzeczeń, co wymaga pisania dostosowań i stosowania ich w praktyce, a to naturalnie dodatkowa praca.
Krzyczy się, że nauczyciel nie uczy, bo dzieci i tak chodzą na korepetycje. Śpieszę zatem z wyjaśnieniem. Część uczniów wprost informuje mnie na lekcji, że nie ma ochoty się skupiać, bo na korkach będzie to samo. Woli w tym czasie skupiać się na kolegach i koleżankach czy telefonie. Mi pozostaje wtedy tylko próbować zmotywować. Czasem wyjdzie lepiej, czasem gorzej. Ot, praca z czynnikiem ludzkim.
Inny przykład to osoba, która po prostu ma problem z jakimś przedmiotem. Nauczyciel mając 34 (!) osoby w klasie nie jest w stanie w ciągu 45 minut poświęcić się każdemu. Korepetytor siedząc 1 na 1 ma tę możliwość i może się takiemu słabszemu uczniowi faktycznie przydać. Kolejną, tak mi się wydawało, oczywistością jest fakt, że korepetytor, jeśli dziecko będzie wykazywało olewający stosunek do nauki, najzwyczajniej przerwie z wami współpracę, bo nie będzie za nieuka brać odpowiedzialności. A nauczyciel w szkole nie może sobie dobrać grupy tylko tych chętnych do nauki.
Co więcej, nauczyciel nie ma uczyć, a przekazać wiedzę. To uczeń musi się (chcieć) nauczyć i włożyć w to własną pracę. Choćby najbardziej charyzmatyczny pasjonat stanął przed klasą, jeśli uczniowie będą krzywo niego patrzeć zza gry w telefonie, to ktokolwiek liczy na sukces?
No i wakacje. Mam właśnie za sobą łącznie około 30 dni urlopu, czyli o kilka więcej niż standardowy nie nauczyciel. Wg niektórych powinnam wtedy nie otrzymywać pensji i chyba jeść gruz, mimo że każdy pracownik w tym kraju na umowę o pracę ma płacone za urlop.
A ten cały wywód dlatego, bo chciałabym zarabiać więcej niż nastolatek, który poszedł do swojej pierwszej pracy jako kelner. Jako kelnerka też pracowałam, żeby nie było, ale teraz chcę wykonywać swój zawód.
Sądząc po tym, że dzieci coraz mniej i tym, że w klasie masz 34 uczniów, dochodzę do wniosku, że znalazło się bardzo wielu takich nauczycieli, którzy postanowili robotę zmienić na inną, a co Ciebie powstrzymuje? Powołanie, czy wiara w rząd i podwyżki?
Sam znam dość dobrze środowisko nauczycieli i uważam, że tak naprawdę cały system jest do zaorania i postawienia na nowo. Bo z jednej strony, masz rację, że nauczyciele są bardzo słabo wynagradzani. Z drugiej wielu nauczycieli leci na autopilocie i ma gdzieś czy uczniowie nauczą się czegokolwiek. Po prostu przychodzą, odwalają swoje i koniec. Duża część nauczycieli zwyczajnie nie zasługuje na większe wynagrodzenie. Piszesz o 30 dniach urlopu, ale chyba masz na myśli wakacje prawda? Przypominam, że nauczyciele mają wolne ferie, a także wszystkie święta i często czas przed świętami. W innych zawodach nie masz wolnego od Bożego Narodzenia aż po nowy rok. Nie twierdzę, że nie masz za to dostawać wynagrodzenia, ale nie zmieniaj faktów na swoją korzyść. Nie masz 30 dni urlopu rocznie, a sporo więcej (same ferie to 10 dodatkowych dni).
Zacznijmy od tego, że byłam pierwszy raz na moich dorosłych, samodzielnych wakacjach w innym mieście, do którego wybrałam się z moim chłopakiem i koleżanką. Mieszkanie było ok. 2 km od centrum i 5 km od miejsca, które pierwsze zwiedzaliśmy po przyjeździe. Najpierw rzuciliśmy się na jakiegoś maka przy zwiedzaniu, i tak zbliża się wieczór i postanawiamy wracać do domu na piechotę – OK, czemu nie! I tu się zaczyna... Nagły rozruch jelit, kupa żarcia w nich i no czuje, że wypada iść do toalety ale Jezu, co mi tam! Niedługo będę w domu, lepiej tam niż na mieście.
Przeszliśmy już 3 km, nadal 2 km do mieszkania, a ja walczę już ze sobą, pot spływa z czoła i szybka decyzja – ok. 800 m przed mieszkaniem biorę klucze i biegnę po swoje. Dobiegam na miejsce, wbiegam na czwarte piętro i co się okazuje? Że pomyliłam bloki. Zbiegam, moje zwieracze już u kresu wytrzymałości, czas na pierda, pierd zatrzyma sranie na chwilę i zdołam znaleźć dobry blok, oto plan! Niestety... Pierdząc, po prostu się zesrałam. Stoję w szoku, z ciepłym stolcem miedzy pośladkami, w chmurze oczywistego zapachu, gdy wychodzi grupka młodych ludzi zza rogu, bordowa jak cegła szukam krzaków, żeby wywalić gówno z majtek, krzaków nie ma... Udało mi sie znaleźć w końcu mój blok, wejść na górę i ogarnąć się na tyle, żeby koleżanka i chłopak nic nie zobaczyli. Na szczęście zapachu nie komentowali, myśleli, że zdążyłam. W życiu im się nie przyznam, że było inaczej.
Skoro anonimowe, to wam coś wyznam...
Mam siostrę bliźniaczkę i jak miałyśmy po 6 lat, to się całowałyśmy, bo bawiłyśmy się w rodzinę. Do dziś na samą myśl mam mdłości.
Jestem młodą osobą, której trafiło się gdzieś na wyjeździe złapać świerzb. Nie wiem od kogo ani skąd, sądzę, że jeśli to było od jakiejś osoby, to mogła nawet o tym nie wiedzieć, bo objawy wychodzą po 3-4 tygodniach od zarażenia (ale od samego początku można zarazić innych).
Jak wiadomo, ta choroba nie jest wyznacznikiem „brudasa”, ale ludzie tak dalej mają w głowach. Rodzina mnie odtrąciła, nikt nie chce mi nawet przywieźć czegoś do jedzenia, bym nie musiała ryzykować wyjścia do sklepu i zarażenia kogoś. Moja matka, z którą mieszkam, obwinia mnie, że musi się leczyć i jej się świat zawalił. Nie ma co prawda zmian skórnych, ale jak mówiłam, może to wyjść po czasie, a jeśli ja się wyleczę, a ona będzie zarażona, to będzie błędne koło. Moja rodzicielka oczywiście niechętnie smaruje się maścią, nie sprząta, wszystko robię ja, od gotowania ubrań po czyszczenie łóżek, byle się tego cholerstwa pozbyć.
Wiem, że to jest zakaźne i trzeba powiadamiać ludzi, z którymi miało się bliższy kontakt, by się zbadali, lecz po tym, jak zareagowała moja własna matka, mam wielkie opory, by powiedzieć o chorobie swoim znajomym, mimo że nie jestem jako chora winna temu, że ktoś mógł się zarazić, bo sama nie wiedziałam. Już teraz czuję się jak trędowata, a boję się, że będzie jeszcze gorzej. Wiem, że muszę im powiedzieć, ale odwlekam ten moment, bo strasznie się boję.
Zastanów się czy trzeba im to mówić. Jeśli u nikogo nie nocowałaś, nie przytulałaś się i nie było między wami żadnego kontaktu fizycznego, możesz to zostawić dla siebie.
Dlaczego zostałam „wyłączona” ze społeczeństwa? Głównie dlatego, że nie piję. Mogłabym wymyślać różne powody mojej abstynencji: alkoholizm ojca, złe wspomnienia, ale nic z tych rzeczy. Alkohol po prostu mi nie smakuje.
Drugim powodem jest to, że zależy mi na nauce. Rezygnuję z wielu rzeczy na co dzień. Czasami nie mogę spotkać się z koleżanką lub z moim chłopakiem, bo mam tyle nauki, że nie wyrabiam się z tym nawet przez cały weekend. Na początku technikum było dobrze. Zaaklimatyzowałam się z nowymi osobami z klasy, nawet chłopcy ze mną rozmawiali (wspominam o tym, ponieważ wcześniej nie miałam powodzenia ani nawet kolegów), jednak wszystko się zmieniło, kiedy zauważyłam, że jestem tylko kimś do przepisania pracy domowej i do podpowiadania na sprawdzianie. Powoli zaczęło mi to przeszkadzać, bo ja musiałam siedzieć w domu, uczyć się, a oni cały tydzień imprezowali. Zaczęłam się sprzeciwiać. Nie zamierzałam być wykorzystywana.
Nie myślcie sobie, że jestem jakimś kujonem, który nie wychodzi z domu. Ja po prostu mam plany na przyszłość i nie interesują mnie imprezy, które trwają trzy godziny, bo połowa towarzystwa leży zaraz w krzakach i rzyga. Równie dobrze mogłabym napić się sama w domu, zarzygać i pójść spać. Jestem wyśmiewana z tego powodu, że się uczę, i nie umiem się bawić. Wiecie, jak wygląda ta „zabawa” według nich? Znajomy opowiadał, że była niezła schiza, kiedy jakiś tam Kacper wsiadł za kółko pijany albo jak laska dawała wszystkim w jakimś lesie na obrzeżach miasta.
Jestem trochę przerażona tym, że ktoś, kto chce naprawdę coś osiągnąć i nie robi nikomu przy tym krzywdy jest wyśmiewany i oceniany.
Calutka klasa to dzieci bogaczy, że mają kasę na imprezy codziennie? Mocno zakrapiane z tego co mówisz. Calutka klasa to osoby, których największym osiągnięciem jest zarzyganie kibla?
Albo trafiłaś na wyjątkowe towarzystwo, albo wymyśliłaś sobie wygodną wymówkę, na to, że jednak nie pasujesz do otoczenia. Bo brzmisz jednak jak kujon, skoro 2 godzin w weekend nie potrafisz wygospodarować na spotkanie towarzyskie.
Idioci zawsze znajdą powód by komuś dokuczyć. Raczej nie jest to kwestia "chce coś osiągnąć", tylko wyczuwają, że czujesz się lepsza od nich i dlatego.
Poza tym warto też nabywać umiejętności społeczne czy kompetencje miękkie, jeżeli chcesz osiągnąć sukces- a najlepiej to testować w takich warunkach.
Dodatkowo wątpię byś miała w okolicy tylko imprezowiczów- alkoholików. Oni pewnie są najgłośniejsi, albo jak ktoś wyjdzie na taką imprezę też na kwartał- też wrzucasz ich do worka "nic nie chcą osiągnąć".
W przeszłości spotykałam się z moim najlepszym przyjacielem, robiliśmy to, co robiliśmy... Kiedy otworzył sklep, zaproponował mi u siebie pracę. Zgodziłam się, bo bardzo potrzebuję pieniędzy. Pracuję tam do teraz.
Dzisiaj zapytał mnie, czy bym nie chciała wrócić do dawnego układu (a mam faceta i już jesteśmy razem ze sobą rok). Bardzo często przygląda mi się i nie powiem, w jego towarzystwie zawsze miło spędzam czas. Ma w sobie coś takiego, czego brakuje mojemu chłopakowi.
Czy to źle, że marzę o tym, aby to zrobić? On ma to coś... Coś, czego bardzo mi brakuje.
Wiem, że powinnam mu odmówić, ale ciągnie mnie do tego.
W kwietniu wziąłem ślub z moją narzeczoną, z którą spotykałem się 4 lata. Za kawalera wybudowałem dom w stanie surowym zamkniętym, z myślą o tym, że kiedyś tam zamieszkamy. Na tyle na ile mogliśmy wykańczamy go wspólnie (już nam niewiele zostało do tego, aby się wprowadzić), do czasu przeprowadzki ustaliliśmy wspólnie, że żona będziemy mieszkać w moim domu rodzinnym z moją matką.
Problem pojawił się zaraz po ślubie – otóż z racji tego, że pracuję w delegacji i wracam tylko na weekendy, żona uznała, że będzie przyjeżdżać tylko w te dni, w które ja jestem, a w pozostałe dni będzie mieszkać u swojej mamy. Obydwie mają trudne charaktery, moja mama bywa natarczywa, tzn. często pyta, czy jej coś przynieść, co by chciała zjeść, pyta, co mogłyby ugotować, bo nie ma pomysłu itd. Żona uważa to za wpieprzanie się w nie swoje sprawy. Z drugiej zaś strony żona bywa hmmm... niemiła (niestety coraz częściej) wobec mojej mamy. Gdy moja mama zapyta ją o zdanie, przykładowo: „Może byśmy ugotowały rosół?”, żona odpowiada: „No jak masz ochotę, to sobie ugotuj”. Jak moja mama zapytała ją, czemu nie chce tutaj mieszkać, to żona odpowiedziała coś w stylu żeby się nie dziwiła, bo u obcych to źle się się mieszka.
W przeszłości doszło między nimi do spięcia z moją, gdy mama powiedziała, że źle wygląda w jeansach i że gdy się chodzi prosić gości na wesele, to wypadałoby założyć sukienkę. Mnie natomiast teściowa srogo obgadywała, gdy się spotykaliśmy, i z racji że jest fanatyczką religijną, nie zaakceptowałaby mnie (przeklinam, palę papierosy – w odczuciu mojej teściowej to naganne zachowania), dlatego też ja nie mogę tam mieszkać z uwagi na mój styl życia, a z powodów finansowych nie możemy wynająć czegoś, wszakże wykańczamy dom i nie stać nas na wykańczanie domu i wynajmowanie mieszkania.
Czuję, że żona po ślubie zmieniła się nie do poznania, jest kimś zupełnie innym i czuję, jakbym jej w ogóle nie znał. O ile rozumiem, że młode małżeństwa powinny mieszkać osobno, z dala od teściów, tak z powodów finansowych musimy ten +/- rok mieszkać z rodzicami. Zależy mi na dobrych kontaktach w rodzinie, wiem, że są różne charaktery, ale chciałbym, żeby te relacje były poprawne, żonie natomiast na tym chyba nie zależy.
Czuję się jak frajer jakiś, ponadto (może jestem przewrażliwiony) moja teściowa też dokłada swoje 5 gorszy i manipuluje moją żoną.
Powiedzcie proszę, co robić, bo ta sytuacja wykańcza mnie psychiczne. I powiedzcie, kim jestem, bo ja sam nie wiem: frajerem? maminsynkiem? złym człowiekiem? człowiekiem, który został wykorzystamy? ofiarą oszustwa i manipulacji? Czy jestem jakiś popieprzony? Powiedzcie, co o tym sądzicie i co powinienem zrobić.
Co to za chory układ, że Twoja żona ma mieszkać z Twoją matką, gdy Ty często wyjeżdżasz? Przecież to nie ma najmniejszego sensu! Czy Ty chciałbyś mieszkać z kimś, kto ciągle Ci się wpieprza w życie i dogaduje Ci, podczas, gdy Twoja druga połówka byłaby głównie poza domem? Postaw się w sytuacji żony, a nie tylko powtarzasz, że przecież przed ślubem się zgodziła. Co z tego, że się zgodziła, jak po prostu okazało się to dla niej za trudne. Też bym nie wytrzymał na jej miejscu.
Mieszkanie z teściami jest złym pomysłem, jak sam piszesz, ale można się poświecić żeby mieszkać z ukochaną osobą. Natomiast jeśli Ty spędzasz większość czasu w delegacji, to w imię czego Twoja żona mialaby się poświęcać? To słabe, że nie chce nawiązywać bliższej relacji z Twoją mamą, ale z drugiej strony styl bycia Twojej mamy może być męczący. Miałam babcię, która w podobny sposób się interesowała za bardzo wszystkimi w domu i jak zostawała w moim rodzinnym domu na dłużej, to wszyscy wynajdywali sobie jakieś zajęcia, żeby być w domu jak najmniej, bo sprawiało to na dłuższa metę wrazenie, jakbyś w ogóle nie miał w swoim domu przestrzeni na siebie. Jak zamykałam drzwi do pokoju, to wychodziła z pokoju obok na wspólny balkon, żeby zagadać. Naprawdę była do rany przyłóż, ale krew nas już wszystkich zalewała od tego nadmiaru kontaktu. Dlatego wyobrażam sobie, że Twoja żona może mieć podobne odczucia względem Twojej mamy. Myślę, że jak się wyprowadzicie od rodziców, to Wasze problemy (przynajmniej te problemy) same znikną. Wcześniej dobrze by było popracować nad wspólnym rozwiązywaniem problemow, nauczyć się o tych problemach rozmawiać, bo tego Wam brakuje. Nie mieszkaliście razem przed ślubem? Może zmiany, które dostrzegasz w swojej żonie nie są związane ze ślubem, tylko zwyczajnie wychodzą rzeczy, które wychodzą dopiero po zamieszkaniu razem?