Gdy chodziłam do gimnazjum, musiałam przebywać z homofobami, rasistami i po prostu dzieciakami, bo tych ludzi do dziś ciężko nazywać dorosłymi.
Pewnego dnia po tym, jak po raz setny usłyszałam, że osoby takie jak ja (czyli o azjatyckiej urodzie) powinny służyć jedynie do ruchania, zdenerwowałam się.
Po zajęciach poszłam do biblioteki i włączyłam komputer (na szczęście mieliśmy spoko bibliotekarkę). Stworzyłam fałszywe konto na pewnym popularnym wówczas portalu, pobrałam odpowiednie zdjęcia osób z mojej klasy (te z rodzicami, dziećmi, zwierzętami, te urocze) i dodałam do nich napisy (konkretniej ich obrzydliwe cytaty), a potem powrzucałam to wszystko na fałszywe konto i oznaczyłam moją klasę i szkołę.
Robiłam to jeszcze wiele razy z różnych miejsc. Raz w bibliotece, raz u koleżanki, raz na pożyczonym telefonie itd. Po pewnym czasie zaczęły mi pomagać osoby z innych klas. Czasami dodawaliśmy też zdjęcia tych złych z papierosami, alkoholem.
Pół roku później dyrektorka w końcu natrafiła na te wszystkie zdjęcia i zaczęła się afera. Najlepsze jest to, że cała klasa rzucała w siebie wyzwiskami i obwiniała się nawzajem, ale nikt z nich nawet nie pomyślał, że to ja.
Jestem dziewiętnastolatkiem. Może nie nadaję się na okładki gazet czy do reklam telewizyjnych, jednak do brzydali nie należę. Nie jestem też za wysoki i nie mam sześciopaka oraz metrów w bicku. Jednak zawsze chodzę, wręcz bardzo, zadbany i dbam o wszystko co posiadam, czym się zajmuję. Mam na tym punkcie małego bzika i często przesadzam.
W klasie nie mam znajomych. Uchodzę za zniewieściałego mięczaka. Śmieją się ze mnie oraz moich zachowań, przykładowo ze sporządzania notatek, które są kolorowe. Śmieją się z mojego mycia się po lekcji WF-u, ze zmieniania skarpetek. Z używania żelu antybakteryjnego. Z poprawiania fryzury, gdy się zepsuje... Ze wszystkiego co robię, choćby było to ugryzienie kanapki. Jestem po prostu aż tak śmieszny. A przede wszystkim odporny. Nie załamuję się już tym, co mówią i robią. Mam to gdzieś, a nawet taka postawa nie zmieniła ich zachowań, a wręcz przeciwnie, robią wszystko co tylko możliwe, by przetestować moją cierpliwość.
Ostatnio na dłuższej przerwie podeszła do mnie jedna z dziewczyn z mojej klasy, pewnie z okazji zakładu śmieszkowego, i ni z gruchy, ni z pietruchy wzięła moją dłoń w swoją. Zaczęła się dziwić, wzdychać, chwalić moje paznokcie, bo jakie one krótkie, proste, ale zdrowe i zadbane. Następnie zaczęła piszczeć, jaką to gładką mam skórę i pytać, jakiego kremu używam (tak, kremuję ręce, bo mam tendencje do przesuszania się skóry)... A po chwili powiedziała, że gdzieś taki typ ręki już widziała. Po sztucznym zamyśleniu krzyknęła: „W kościele!”, za moment dodając: „Nadajesz się na księdza!”.
Jednak chyba coś jej nie wyszło. Nikt się nie zaśmiał. Wszyscy, którzy obserwowali całe zajście, łącznie ze mną, pozostali z miną „wtf?”. Jednak analizując sobie poprzednie akcje, tę uznałem za tak żałosną i słabą, że po chwili niespodziewanie wybuchnąłem śmiechem. Dziewczyna szybko uciekła z miejsca zdarzenia.
Od dziecka jestem zapalonym kibicem, to zasługa taty. Znam wszystkie przyśpiewki, często je nucę. Mieszkam na wsi, gdzie wszyscy się znają. Kiedyś w niedzielę nie potrafiłam się skupić na mszy. Ciągle łapałam się, że moje myśli wybiegały za daleko. Niestety nie potrafiłam tego opanować, ale co jakąś chwilę próbowałam powrócić na właściwe tory.
Nadszedł moment, kiedy ksiądz mówi: „W górę serca”, a ja zamyślona odpowiedziałam: „Polska wygra mecz!”. Wzrok wszystkich zgromadzonych momentalnie skierował się na mnie i wtedy się zorientowałam, co powiedziałam, zarumieniłam i jak to ja, w sytuacjach stresowych, zaczęłam się pocić. Przeżegnałam się i wyszłam z kościoła. Nie dość, że wróciłam z plamami od potu do domu, to jeszcze zaraz mama wypytywała mnie, co narobiłam w kościele, bo znajoma do niej dzwoniła.
Ech, te uroki mieszkania na wsi.
Moi rodzice właśnie skończyli I rok studiów i postanowili pojechać na kolonie jako opiekunowie. Z racji tego, że byli najmłodsi w kadrze, dostali pod swoją opiekę grupy najmłodszych dzieciaków – mama dziewczynki, a tata chłopców. Wydawać by się mogło, że takie 6-, 8-letnie człowieczki dosyć łatwo upilnować... Niestety, okazało się, że nie. Historii z tych pamiętnych kolonii znam mnóstwo, ale jedna podoba mi się najbardziej.
Wszystkie dzieciaki mieszkały w 8-osobowych, drewnianych chatkach. Nie wiadomo dlaczego, ale w grupie taty było jakieś spięcie i chłopaki kłócili się ze sobą, a czasem dochodziło też do jakichś bójek i płaczu. Nie inaczej było tym razem. Jeden z opiekunów przybiegł do taty i zaalarmował go, iż część jego grupy zabarykadowała się w domku, a kilku chłopców próbuje się do niego wedrzeć. Tata oczywiście w te pędy pobiegł na ratunek, bo znał już możliwości swoich podopiecznych i bał się, że coś może się stać. Przybiega na miejsce, patrzy i co widzi? Wielkie, ciężkie, dębowe drzwi wejściowe do domu kompletnie wyrwane z zawiasów, leżące na ziemi, a na nich maleńki, zapłakany 7-letni chłopczyk. Zdezorientowany tata pyta: „Jak ty wyrwałeś te drzwi?!”, na co chłopczyk cichuteńkim i pokornym głosikiem odpowiedział: „Pukałem...”.
Czuję się przytłoczony i potrzebuję wsparcia. Zawsze byłem raczej samotnikiem – znajomości miałem głównie w szkole, ale zwykle urywały się po jej zakończeniu. Paradoksalnie lubiłem szkołę, bo tam coś się działo, w przeciwieństwie do domu. Na studiach miałem nadzieję na nowy start: samodzielność, znajomości, może nawet związek.
Na trzecim roku poczułem potrzebę znalezienia swojej drugiej połówki – widziałem, że większość znajomych jest w związkach. Po długim czasie udało mi się poznać dziewczynę. Mimo że z wyglądu nie była ideałem, liczył się dla mnie jej charakter. Związek był jednak trudny – jej praca wyjazdowa i studia w innym mieście sprawiały, że widywaliśmy się rzadko. Wakacje były szczególnie ciężkie, bo wróciłem do domu rodzinnego, ale liczyłem, że gdy zacznie się ostatni semestr studiów, wszystko się poprawi. Starałem się spotykać z nią jak najczęściej, a jednocześnie ambitnie planowałem znaleźć pracę w IT, ustatkować się i być samodzielny.
Niestety, związek zakończył się z dnia na dzień dziś. Powiedziała, że jej praca i studia uniemożliwiają dalszą relację i że to dla mojego dobra. Bolało mnie, że mówiła o tym tak neutralnie, jakby jej nie zależało. Próby rozmowy nie pomogły – stwierdziła, że to nie ma sensu. Nie wiedziałem, co powiedzieć, i poczułem się bezradny, jak to powiedziała.
Teraz czuję się zagubiony i samotny. Mam znajomych, ale kontakt z nimi jest coraz rzadszy – każdy ma swoje życie, związki i pracę. Obawiam się, że po studiach całkiem się urwie, jak po technikum. Szukanie pracy w IT jest frustrujące – mimo zaangażowania rynek jest trudny, a moje doświadczenie ogranicza się do praktyk. Brakuje mi pasji i hobby – gry przestały mnie interesować, spacery czy podróże w samotności mnie nie cieszą, próbowałem np. siłowni, ale to nie jest dla mnie. Często kończy się na scrollowaniu social mediów, jak się nudzę i nie mam co robić. Jedyną rzeczą, która mnie teraz trochę trzyma, jest praca inżynierska – przynajmniej czuję, że coś robię i mogę to wykorzystać w portfolio.
Nie wiem, co robić dalej – czy szukać pracy tutaj, gdzie studiuję, czy jak skończę studia wrócić w okolice rodzinnego miasta (choć tam brak perspektyw, a najbliższe możliwości są w Trójmieście). W kwestii związku też mam wątpliwości – czy szukać jeszcze tutaj, czy może po powrocie do rodzinnego miasta, wadą tylko jest że jest małe to miasto i brak prywatności w domu rodzinnym moim.
Czuję, że życie mi się wymyka, straciłem motywację i nie wiem, jak ruszyć z miejsca. Potrzebuję słowa otuchy, wsparcia i porad, co robić, żeby znaleźć swoją drogę.
Przedłuż sobie czas na decyzje - idz na magisterkę i intensywnie szukaj pracy. Dopiero na tym etapie, z dyplomem inżyniera, będzie Ci ją łatwiej znaleźć. Próbuj szukać w mieście, w którym studiujesz, jak wrócisz do małej miejscowosci do rodziców, to się zablokujesz. Nie będziesz mieć ani perspektyw na prace ani na nowe znajomosci. I głowa do góry, znajdzie się lepsze dziewczyna :)
Skoro studiujesz, to jestem starsza od ciebie o co najmniej 10 lat. Przyjmij proszę radę od "starszej" i trochę bardziej doświadczonej życiowo osoby :-)
Nie wracaj do małego miasteczka, bo małe miasto to mniej szans na pracę. Mówię to niestety, z własnego doświadczenia. Łatwiej ci będzie znaleźć pracę w większym mieście, np. w tym, w którym studiujesz. Jeśli nie praca to może płatny staż związany ze studiami? A po stażu masz szansę być zatrudniony w tej firmie. Sprawdzaj regularnie ogłoszenia o pracę, wysyłaj CV też do firm, które nie szukają aktualnie pracownika. Zostawią sobie twoje CV i może odezwą się potem. Sprawdź czy Urząd Miasta, Urząd Pracy i miejscowy Sąd nie szukają informatyka. Zawsze to coś, na początek ;-) Powodzenia!
Podczas studiów dorabiałam sobie, udzielając korepetycji z matematyki. Pewnego lata wróciłam z dużego miasta do mojej rodzinnej miejscowości na wakacje. Tam również ogłosiłam gotowość pomocy w przygotowaniu do poprawek. Zgłosiła się pani, która potrzebowała korepetycji dla córki. Dziewczynka, nazwijmy ją Milenka, w 5 klasie podstawówki miała poprawkę. I tu zaczyna się opowieść.
Większość dzieci, do których chodziłam, to były osoby, które ewidentne miały problemy z nauką. Niektóre miały ogromne ambicje i chciały mieć najlepsze oceny, przez co robiłam z nimi zadania dodatkowe, trudniejsze, konkursowe. Często ambicje mieli rodzice i brali korki dla dzieci, które z matematyką nigdy nie będą miały nic wspólnego. Z Milenką było inaczej. Miała urodę aniołka, była spokojna, grzeczna i urocza. Od razu poznałam też jej zwariowaną siostrę, dajmy na to Olgę. Olga była zwariowana, szalona i szczera. Takie totalne przeciwieństwo Milenki.
Podczas pierwszej rozmowy dowiedziałam się, że Milenka jest świetną uczennicą, tylko pani uwzięła się na nią, bo nienawidziła jej starszej siostry. Pomyślałam, że to nie pierwsza w mojej „karierze” taka opowieść i postanowiłam sama sprawdzić, jak to z tym dzieckiem jest.
Wszystko okazało się prawdą. Mała śliczna dziewczynka musiała zrobić przez wakacje wszystkie zadania ze zbioru, których było około 500, bo nauczycielka chciała zemścić się na swojej byłej uczennicy, która miała to w głębokim poważaniu i balowała przez całe wakacje.
Zrobiłyśmy z Milenką zadania, do każdego przykłada się niesamowicie. Najpierw pisała na brudno, później przepisywała cały zeszyt. Stresowała się poprawką, cały czas była smutna, gdy nie robiłyśmy matmy, przesiadywała godzinami sama pod klatką. Serce mnie bolało, gdy codziennie na dwie godziny siadałyśmy przy zadaniach.
Milenka zdała na 96%. Nie widziałam jej po tym, nie wiem, czy była w końcu szczęśliwa, ale mam nadzieję, że tak...
Wiem, że anonimowych czytają nauczyciele. Proszę, bądźcie sprawiedliwi i oceniajcie wiedzę dzieci. Tylko wiedzę. Możecie zrobić dzieciom wielką krzywdę. Nie mówię tu o zepsutych wakacjach, ale o małym kochanym serduszku, które straciło zaufanie do szkoły, „drugiego domu”, gdzie powinno czuć się bezpiecznie..
Razem z moją dziewczyną spodziewamy się dziecka. Asia jest w szóstym miesiącu ciąży. Ja wiem, że ten błogosławiony stan wiąże się z LEKKIMI wahaniami nastroju, ale to, co miało miejsce wczoraj podczas zakupów w markecie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Robiliśmy zakupy i weszliśmy w alejkę z ozdobami świątecznymi. Gdy Asia zobaczyła pierwsze w tym roku bombki i czapki mikołajkowe, zaczęła się tak radośnie cieszyć i chichrać, aż ludzie się za nią oglądali. Podskakiwała, śmiała się wręcz histerycznie, śpiewała świąteczne piosenki i biegała od choinki do choinki jak dziecko z ADHD. Dzieci dosłownie zatrzymywały się i patrzyły na nią, co robi z tymi reniferami i bałwanami. Odgrywała teatrzyki trzymając figurki w dłoniach – ta cała scena wyglądała jak z jakiegoś horroru. Ostatecznie Asia wsadziła do koszyka połowę z dostępnych, świątecznych ozdób. Ledwo wyciągnąłem ją z tego działu.
Potem przeszliśmy do sekcji z wędlinami, a wtedy moja dziewczyna… rozpłakała się. Tak, stanęła na środku sklepu i zaczęła płakać nad losem zabitych zwierząt, po czym KRZYCZAŁA do mnie: „dlaczego świat musi być taki zły”. Skończyło się napadem furii skierowanym w stronę sprzedawczyni działu mięsnego. Obrzuciła kobietę błotem, twierdząc, że jej praca tylko utwierdza morderców zwierząt w przekonaniu, że dobrze robią, po czym RZUCIŁA we mnie sopocką i wybiegła ze sklepu. Popędziłem z koszykiem do kasy, szybko zapłaciłem za zakupy i zacząłem jej szukać.
Znalazłem ją w McDonald’s, jak jadła Big Maca.
Błagam, napiszcie co jej podawać, by się uspokoiła. Boję się, że zanim dziecko się urodzi, to ja zginę.
To nie jest normalne co ona robi. Trochę jakby udawała, że ma takie wahania, żeby zwrócić na siebie Twoją uwagę. Może te bombki rzeczywiście ją wzruszyły, ale reszta to już teatr. Pogadaj z nią, powiedz, że nie będziesz akceptował takiego zachowania, że ma całą Twoją uwagę i nie musi już o nią zabiegać. Możesz powiedzieć, że chętnie się z nią powygłupiasz, popłaczesz, potowarzyszysz jej w emocjach, ale w granicach rozsądku, nie wchodząc w drogę innym ludziom.
"co jej podawać, by się uspokoiła"
Dużo miłości i cierpliwości.
Tak, jeszcze więcej.
"Boję się, że zanim dziecko się urodzi, to ja zginę."
Tylko trzy miesiące??
Hehe, optymista.
Przed Tobą ładnych parę/paręnaście lat w równie nieprzewidywalnych klimatach.
Tak więc - moc miłości i cierpliwości - tym razem dla całej rodzinki 💕
Jestem w drugiej klasie liceum, jednak wielu moich znajomych jest na studiach lub nawet już po. Historia zdarzyła się na początku roku szkolnego. Co ważne, po zajęciach (a raczej omówieniu spraw organizacyjnych) umówiłam się ze znajomymi nad jeziorem. Jedna z dziewczyn , które tam miały być (powiedzmy Kasia), właśnie skończyła studia i miał to być jej pierwszy dzień w pracy, więc tym bardziej było o czym gadać.
Przechodząc do sprawy, wchodzę do klasy, witam ze wszystkimi i siadam, czekając na naszą nową wychowawczynię, bo nauczycielka, która była w zeszłym roku, odeszła na emeryturę.
Moje zdziwienie było ogromne, gdy do klasy pewnym krokiem weszła Kasia z dziennikiem w ręce i oznajmiła nam, że jest naszą nową nauczycielką matmy. Właśnie wtedy przypomniałam sobie, że faktycznie Kaśka skończyła pedagogikę.
Gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały, obie wybuchnęłyśmy śmiechem. A klasa, niczego nieświadoma, stała, nie wiedząc o co chodzi. Na szczęście, w miarę się opanowałyśmy i można było nadal spokojnie wszystko omówić. Koleżanki pytały, o co chodzi, jednak ja nie chciałam, by cała klasa wiedziała (trochę głupia sytuacja), więc nic nie mówiłam.
Hmmm... chyba jednak nie wyszło.
Klasa po raz drugi przeżyła szok, gdy Kasia oznajmiła, że już wszyscy możemy iść do domów i do mnie zawołała, że jak chcę to mogę zamiast tramwajem, zabrać się z nią samochodem, to jeszcze przed wyjazdem nad jezioro wejdziemy do niej i zjemy jakiś normalny obiad. :P
Mina ludzi bezcenna.
PS. Z Kasią, jako nauczycielką, klasa dogaduje się świetnie, choć dla mnie dość trudne jest przestawianie się z TY na PANI PROFESOR i odwrotnie.
Mam 16 lat.
Z moją przyjaciółką znamy się od 3 r.ż. Zawsze była moją najlepszą przyjaciółką, ale to chyba tylko dlatego, że była jedyną osobą, która się ze mnie nie śmiała/wyzywała. Teraz nie wiem jak zerwać tę znajomość. Pamiętam, że mnie wspierała, ale teraz mam lepsze koleżanki i nie wiem co z tym faktem zrobić.