Zainspirowany wyznaniem #ZEmkm o pracy i podejściu innych postanowiłem podzielić się swoimi doświadczeniami.
Otóż jestem po studiach wyższych ukończonych 6 lat temu z tytułem magistra, a pracuję jako... ochroniarz w firmie produkującej słodycze. Jako ochroniarz zacząłem pracować już kilka lat temu, wynika to z problemów zdrowotnych uniemożliwiających mi wykonywanie fizycznej pracy. Moja praca to nie tylko siedzenie w dzień i odpowiadanie dzień dobry. Portiernia zajmuje się niemal wszystkim – wydawanie kluczy, kontakt z osobami umówionymi na spotkania, przyjmowanie surowców, kierowanie ruchem tirów, udzielanie informacji kierowcom, no drugi sekretariat.
Praca po 10 lub 12 godzin, nocne patrole, kontakt z ludźmi jako pierwsza linia frontu. Jednak jak ktoś usłyszy gdzie pracuję i co robię, to od razu jestem „cieciem”. Moja rodzina przy każdej nadarzającej się okazji udziela mi złotych rad i krytykuje, że po co ci były studia, tu i tu byś więcej zarobił i tak dalej. Jednak wolę zarobić 5 stów mniej i mieć święty spokój niż utyrać się jak wół i za każdym razem mieć delirkę na myśl o pójściu do pracy.
Nie przejmujcie się i róbcie to, co lubicie, a nie to, co wam każą.
Z Fartem ;)
Też nad tym się zastanawiałem, jak chciałem odejść z poprzedniej firmy. Zarobek o 200-300 zł mniejszy to mała cena za spokój i dobrą atmosferę w pracy.
A później się okazało, że dzięki premiom i dodatkom w nowej firmie na rękę wychodzi więcej, niż w poprzedniej, gdzie miałem wyższą podstawę brutto.
Domyślam się, że mój problem nie jest największym jaki można mieć, ale mimo wszystko chce się nim podzielić.
Mam 15 lat chodzę do 1 klasy liceum. Jestem towarzyski i lubię przebywać z innymi ludźmi, jednak w nowej klasie jest mi się ciężko odnaleźć, po pierwszym spotkaniu wydawało się, że będzie naprawdę w porządku, ale później ciężej mi było do kogoś zagadać, mam wrażenie, że jestem trochę inny. Mam lekkiego Aspergera i ADHD, interesuję się rzeczami, które nie są pośród zainteresowań typowego nastolatka, nie gram w gry typu fortnite albo jakieś dziwne układanie klocków na telefonie. Przez dużą część klasy byłem uważany za inteligentnego, ale nie wiem, czy to się zmieniło i w jakim stopniu. Ludzie do mnie czasem zagadują, ale nie tak często, i wiele przerw wygląda tak, że patrzę się w telefon. Najbardziej bolesne są sytuacje, kiedy nauczyciel mówi, żebyśmy dobrali się w pary i ja mam tylko nadzieję, że te kilka osób, z którymi mam jakakolwiek relacje, nie będzie miało pary. Raz była sytuacja, że była parzysta liczba osób, ale jakaś grupa dobrała się w trójkę, a ja zostałem sam. Nie jestem nielubiany i wydaje mi się, że w miarę mnie szanują, ale nigdy nie zostałem zaproszony na wyjście z kimś po szkole. Mam wrażenie, że jestem w błędnym kole, czyli żeby polepszyć swoją sytuację, muszę zacząć gadać z kimś bardziej na luzie, ale jak zagadam, to się boję, że to będzie trochę takie znikąd, więc nie zagadam. Czuję, że jakbym zniknął, to nikomu by niczego nie brakowało.
W podstawówce miałem trochę inna sytuację, bo kiedyś mnie nie lubili, ale jakimś cudem zmieniłem się tak, że chyba większość osób łącznie z nauczycielami mnie polubiło, miałem jakiś charakter. Ludzie uznają mnie za NPC i ciężko im się dziwić. W ogóle nie pokazuję wyrazistego charakteru, ale nie wiem jak zacząć być lubiany...
Jeśli ktoś miał podobną sytuację lub chciałby cokolwiek dodać, to bardzo dziękuję za wszystkie odpowiedzi.
Hej! Jeżeli jesteś po diagnozie, to może warto pomyśleć o TUS - Treningu Umiejętności Społecznych? To są zajęcia pomagające osobom w spektrum czy po prostu nieśmiałym w prawidłowym rozpoczynaniu i utrzymywaniu relacji z innymi ludźmi. W zależności od możliwości placówki, takie zajęcia mogą być organizowane w szkole, albo poza nią. Oprócz konkretnej pomocy dają szansę na spotkanie z ludźmi, którzy doświadczają podobnych trudności, a prze to przekonaniu się, że *nie tylko ja tak mam*. Druga rzecz - to Twoje zainteresowania. Nie wiem, czym dokładnie się interesujesz, ale może spróbujesz założyć w szkole Koło Zainteresowań Nietypowych, zrzeszające uczniów? Na swoich praktykach nauczycielskich zabierałam szydełko z robótką do szkoły i okazywało się, że sporo uczennic było zainteresowanych, albo same dziergały :) Trzecia rzecz - pewne rzeczy są zależne od Ciebie. Jeżeli spędzasz przerwę przeglądając telefon, to z automatu sprawiasz wrażenie człowieka zajętego czytaniem/scrollowaniem/oglądaniem social mediów. Inne osoby nie będą zagadywać do Ciebie, bo nie będą chciały Ci przeszkadzać. W ten sposób trochę sam pozbawiasz się szansy na rozmowę. Życzę Ci powodzenia w szukaniu sposobu, który będzie dla Ciebie najlepszy w realizacji potrzeby kontaktu z innymi. P.S.1 "Inny" nie znaczy "gorszy". Pamiętaj o tym. P.S.2 Bardzo lubię ludzi z ZA, czasem mam wrażenie, że łatwiej jest z nimi się porozumieć, niż z *resztą świata*.
Mam kochającego narzeczonego, kocham go nad życie, niedługo mamy się pobrać, jednak czasami nachodzą mnie obawy. Jesteśmy w 3-letnim związku, około dwa lata temu mieliśmy poważny kryzys i nie mieliśmy ze sobą przez 3 miesiące kontaktu – brak spotkań, brak telefonów, nieodpisywanie na wiadomości. A moje serce zostało rozbite wtedy na milion kawałków. Jakkolwiek to zabrzmi, modliłam się do Boga o pomoc w tej sytuacji i albo połączenie nas z powrotem, albo uleczenie mojego serca i wyjście z tej ciemności. Zeszliśmy się, ciężko pracował, abym mu zaufała z powrotem i nie bała się porzucenia. Niecały rok później mi się oświadczył i teraz planujemy ślub, ale im bliżej, tym bardziej obawiam się „a co jeśli się powtórzy, i to już w małżeństwie, taka sytuacja, takie opuszczenie...”. Bardzo go kocham i nie wyobrażam sobie życia bez niego, jednak pomimo starań mam wrażenie, że po tych kilku ciężkich miesiącach codziennego płaczu w tamtym okresie i rozpaczy już nie jestem taką samą osobą.
Teraz jesteśmy dobrym związkiem, wspieramy się i myślałam, że moje rany są już sklejone, ale niekiedy pojawiają się te obawy :(
Jeżeli moja druga połówka w którymkolwiek momencie doszłaby do szalonego wniosku że "foch i wchodzę" i zniknęła z mojego życia na trzy miesiące bez kontaktu to nie miałaby już do czego wracać.
Się nie podobało to pa.
Nie ufasz partnerowi. To nie zarzut to stwierdzenie faktu i jest relatywnie spora szansa że do końca dni swoich, ramen, będziesz się bać opuszczenia.
Albo to przepracujesz, z partnerem, z terapeutą, z kimkolwiek innym albo będziesz mieć bardzo, bardzo ciężki związek, nie koniecznie z happy endem.
To będzie wyżalenie się, więc proszę, darujcie sobie kąśliwe komentarze, bo jestem i tak w kiepskiej formie psychicznej.
Tonę w długach... Mam kredyt, pożyczki u rodziny i kartę kredytową ze zużytym limitem. 41 lat na karku, dwoje dzieci, mieszkamy u rodziny, bo dom nieskończony (a nawet jakby był skończony, to za co żyć i płacić rachunki?). Żona żyje marzeniami (nie dochodzi do niej chyba powaga tej sytuacji) – pracuje na pół etatu na najniższej krajowej (bo jak mówi, lubi to, co robi), a ja obecnie poszukuję pracy po powrocie do Polski po dekadzie bycia za granicą. Średnio mi wychodzi, pomimo że mówię płynnie w dwóch językach obcych, jestem obecnie już pod koniec studiów i mam naprawdę spory zasób wiedzy w różnych dziedzinach. W swoim wyuczonym zawodzie, w którym byłem naprawdę dobry, niestety nie mogę już pracować, ze względów zdrowotnych, więc pozostaje mi szukanie czegokolwiek...
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jestem fanem blogów finansowych i książek w tej tematyce, mam świadomość, jak to wszystko działa i co robić, ale żona nie widzi w tym problemu – jak są pieniądze na koncie, to nagle pojawia się cały szereg „koniecznych” wydatków w sklepach internetowych... Trzy dni później wypłaty już nie ma, a ja słyszę, że mam mieć pracę taką a taką, za tyle i tyle. A ja nie mogę znaleźć żadnej.
Biorę udział w jakichś rekrutacjach, kolejnych etapach, a każdy zajmuje tygodnie.
Znam zasady oszczędzania, używam szablonów do kontrolowania wydatków, ale nie przydają się na nic, bo ilekroć ustalam budżet, zawsze się okazuje, że była jakaś wycieczka do sklepu i „koniecznie” trzeba było kupić to i tamto. Ja widzę tylko mnóstwo niepotrzebnych rzeczy albo nieprzemyślanie wydanych pieniędzy i słyszę: „Nie możesz oszczędzać na wszystkim!! Nie bądź sknerą!!!”. A ja nie oszczędzam, tylko mam świadomość, że wydajemy więcej niż mamy. To nie jest oszczędność, tylko racjonalne gospodarowanie pieniędzmi. Sam sobie nic nie kupuję, bo mi szkoda, bo mam świadomość, że przychodzi spłata czegoś i nagle jest minus na koncie... Słyszę, że te moje budżety są do bani, bo nigdy się nie sprawdzają, a ja tak bym chciał zwyczajnie nie martwić się, że nie starczy do końca miesiąca. Za poprzednią pracę będę miał jeszcze wynagrodzenie do połowy grudnia (bo wykonuję zdalnie pracę jeszcze, będąc już w Polsce), a potem... No właśnie. Co dalej? I wiem to wszystko, że powinienem porozmawiać z żoną, już to robiłem, kłóciłem się, wyjaśniałem itp., ale nic nie dociera i na dłuższą metę wszystko wraca na poprzedni tor. Mam 10-letniego laptopa, na którym się uczę, książki zdobywam z różnych źródeł i się uczę, dokształcam, pracuję nad sobą. W kawiarni byłem ostatnio w marcu, na imprezie półtora roku temu (pracowniczej), zaciskam zęby. Przeczytałem setki książek, i co mi z tego... :/
Na Twoim miejscu nie dałabym Twojej żonie zarządzać domowym budżetem. Jak nie umie gospodarować wspólnymi pieniędzmi, to nie powinna tego robić.
Mam nadzieję, że niedługo znajdziesz pracę.
Zgaduję, że Twoja wypłata wpływa na Twoje konto, a od tego można żonę odciąć, jeśli natomiast wpływa na konto wasze, a nie Twoje, to zawsze możesz sobie założyć kolejne i w robocie złożyć odpowiedni dokument po to, by kolejna wypłata wpłynęła już na konto Twoje. Żona zachwycona nie będzie, ale zaplanowaną kwotę możesz zawsze przelać na konto wasze, a jeśli to nadal będzie za mało, to możesz żonie zasugerować, że dolega jej postawa roszczeniowa, skoro ona pracuje tak jak jej się podoba, a Ty masz pracować tak, aby spełniać jej chore wymagania. Z pojęciem "enabling'u" zapewne też się już spotkałeś i zapewne wiesz, że na samoczynną naprawę sytuacji nie masz co liczyć. I jeszcze jedna rzecz, skoro Ty masz 41 lat, to pewnie dzieci wasze są już na tyle duże, że nie trzeba ich całą dobę niańczyć, nie daj się żonie tą, albo podobną wymówką wykręcić.
Niesamowicie lubię czarny kolor, co można zauważyć po moim ubiorze. Ogólnie ubieram się coś pod styl rockowo-metalowy, ale raczej z umiarem, tak żeby nikogo nie raziło w oczy.
W dzień Wszystkich Świętych poszedłem sobie na cmentarz. Reszta rodziny poszła bliżej, na ławki (była msza), ja stwierdziłem, że postoję przy grobie. Stoję sobie tak, nikomu nie wadząc, aż tu nagle słyszę jakąś starszą panią, której wzrok prześwietlał mnie dokładniej niż roentgen w powiatowym. Pani miała małego, grubego pieska, którego trzymała na smyczy. Jak to ze starszymi paniami bywa, „szeptała”, ale tak, żeby ją słyszano. Wyłapałem mniej więcej takie rzeczy jak „satanista”, „grzesznik”, „wstyd, Boga się nie boi” itp. Wykorzystując jej przekonania, wkurzony na maksa ciągiem epitetów rzucanych w moim kierunku, po mszy podszedłem do niej, szepcząc jej do ucha: „Niech pani uważa na tego swojego pieska. My lubimy właśnie takie tłuściutkie”.
Po czym uśmiechnąłem się promiennie i wyszedłem.
Tak przestraszonej miny starszej pani chyba nigdy nie zapomnę :)
Po nocy u mojego chłopaka, z rana poszłam do łazienki w wiadomym celu. Byłam przekonana, że jesteśmy sami w domu.
Robię sobie spokojnie kupę. Patrzę przez szybkę, a ktoś mi obok drzwi przechodzi. Roześmiana krzyczę: „Nie słuchaj, jak plumka!”.
Wracam do pokoju, a mój chłopak ciągle leży w łóżku... Okazało się, że krzyczałam do jego taty.
Całe życie marzyłam o posiadaniu magicznej rzeczy zwanej prawem jazdy. Długo prosiłam rodziców, aby pozwolili mi udać się na kurs, i miesiąc po 18. urodzinach zapisali mnie na „szkolenie”. Jako że na jazdach przejmowałam się każdym błędem, nie byłam pozytywnie nastawiona na egzamin teoretyczny, jak i praktyczny.
Nadszedł dzień teorii, kiedy tata podwiózł mnie pod WORD, miałam nogi z waty, no i cóż, trzeba się z tym zmierzyć. Siadamy przy komputerach, test zrobiony, wynik 72/74. Szczęśliwa zapisałam się na praktykę, idę do samochodu, gdzie mówię tacie, że zdane i że termin na praktykę mam w takim razie miesiąc później.
Dwa tygodnie przed egzaminem wykupiłam 4h jazd z moim instruktorem, szło mi dobrze i oznajmił, że gdybym zdawała teraz, to miałabym zaliczone.
Tak wiec nadchodzi wymarzony dzień, jednak jak ma się całe życie pod górkę, to teraz też nie może być łatwo. Pojawił się pierwszy prawdziwy mróz i śniegu prawie do kolan. Tak moje poczucie tego, że zdam, spadło prawie do zera...
Rodzice zawieźli mnie pod WORD i powiedzieli, że pojadą na zakupy i mam im zadzwonić, kiedy mają mnie odebrać. Wchodzę już do magicznej L-ki o jakże miłym numerze 69 i jadę. Wszystko poszło gładko, ani jednego błędu. Dzwonię już, że mogą mnie odbierać. Przyjechali, wchodzę na tył, a tam prawie nie było gdzie usiąść, ponieważ poukładane były torby z McDonalda. Pytam się ich, czy mieli jakieś super kupony, że tyle tego mają ... Powiedzieli mi: „Myśleliśmy, że nie zdasz za pierwszym razem i kupiliśmy ci już coś na pocieszenie”.
Też nad tym się zastanawiałem, jak chciałem odejść z poprzedniej firmy. Zarobek o 200-300 zł mniejszy to mała cena za spokój i dobrą atmosferę w pracy.
A później się okazało, że dzięki premiom i dodatkom w nowej firmie na rękę wychodzi więcej, niż w poprzedniej, gdzie miałem wyższą podstawę brutto.