#R3Oz7
Miejsce: przystanek Woodstock
Czas: ~2015
Historia sprzed, lat ale można powiedzieć, że to nauczycielka życia i z morałem, więc się podzielę. Kto był na Woodstocku, to wie, kto nie był, ten nie wie, więc wytłumaczę. Czysty, ładny, pachnący toi toi to rzadki luksus. Taki rare Item. Taki epic drop. Raczej nie spodziewałeś się go zobaczyć. Ba, nawet z rana, gdy względnie nie było kolejek, a co za tym idzie był komfort weryfikacji kabiny, zanim będzie się zmuszonym z niej skorzystać. Otwierasz, patrzysz, „z górką”, zamykasz, następny, powtórzyć do skutku. W nocy gdzie stanąłeś, tam stałeś. Życie. Dlatego też jeśli była opcja, to lać szło się w krzaki za toi toje. Dziewczyny miały problem, my mogliśmy korzystać z faktu, iż świat jest naszym pisuarem. Miało to oczywiście wymierne skutki w osnowie rzeczywistości, do czego zaraz wrócimy.
Kolega ruszył jak całe tabuny przed nim w las za kabinami, jednak z racji tego, że nieco się wstydził i nie chciał stać w szpalerze wyciągniętych kiełbas, nie chciał uczestniczyć w wachlarzu wędliniarskim o przekroju od kabanosa po krakowską suchą. Stwierdził z przekonaniem, że da krok niżej i zamiast stać wśród dzierżących swe skarby kiełbaśników, to stanie na skraju skarpy, z której wszyscy lali w dół. Wróćmy teraz do konsekwencji. Skarpa była oszczana, cała, od góry do dołu, więc śliska jak interesy z Czeczenami, czego nasz bohater niestety nie wydedukował. Poślizgnął się na zboczu i ześlizgnął się po tej moczozjeżdżalni w dół wprost w... I znów wróćmy do konsekwencji szczania po krzakach, wśród których, prócz kleszczy w mosznie, znaleźć można również akumulację produktów. Ziemia w końcu nasiąka. Normalnie hektolitry naszych szczyn zbierają się w szambach bądź trafiają do oczyszczalni bezpośrednio. Tam trafiały do Żółtej Rzeki Jangcy, która naprawdę wartkim strumieniem płynęła tym niewielkim wąwozem. Rwąca rzeka moczu, przetoczonego przez nerki dziesiątek lub setek tysięcy ludzi, nadprodukujących z powodu wchłaniania gigantycznych ilości rozwodnionego browara. I w tę żółtą rzekę wpadł nasz główny bohater. Zanim się wygrzebał z bagna był cały – ale to cały, od stóp do głów – pokryty mieszaniną gleby i moczu. Śmierdział niemiłosiernie. Potwornie. Obrzydliwie. Ksywa Mocznik/Moczarz została już na zawsze. Dlaczego nie chciał zaświecić fujarką przy wszystkich – nie wiadomo do dziś.
Pytanie, gdzie tu morał? Ano do wszystkich studentów na poprawkach, pracowników proszących o podwyżkę czy dziewczyn na randkach: lepsza chwila wstydu niż taplanie się w gównie.
No wreszcie jakiś utalentowany pisarz nam się trafił. Albo przepisał jakiś felieton którego nie znam.