Staram się być tą dobrą koleżanką w pracy. Każdemu jak mogę pomagam, nie interesują mnie plotki, nie miałam z nikim żadnego konfliktu. Lubię moją pracę, ludzi, z którymi pracuję. W firmie jest 7 osób, nikt nigdy nie odmówił mi pomocy, od nikogo nie usłyszałam żadnych niemiłych słów, jesteśmy wesołą ekipą.
Zawsze, gdy kogoś nie było w pracy, bo był na L4, odzywałam się co parę dni (gdy zwolnienie było dłuższe), pytałam, jak zdrowie. Koleżanka kiedyś prosiła o zakupy, bo nie dała rady wyjść z łóżka, tak ją grypa rozłożyła, nie było problemu, zrobiłam. Inny kolega się cieszył, bo się nudził i jak to mówił: „Miło, że ktoś pisze, pamięta”. Ja starałam się pamiętać o każdym.
Do czasu gdy sama nie zachorowałam. Jestem już drugi tydzień w domu, nie odezwał się nikt. Czy ze mną jest nie tak? Może przesadzam, może za dużo oczekuję? Może ja powinnam pierwsza się do kogoś z pracy odezwać... znowu ja pierwsza...
Tak zwyczajnie mi przykro.
Ostatnio mój facet miał kiepski miesiąc, jakiś duży projekt w pracy, dużo stresu, wracał późno zmęczony i wszystkie nasze zbliżenia kończyły się tak, że się nie kończyły. Z jego strony przynajmniej. No po prostu nie mógł dojść ze zmęczenia i stresu. W końcu projekt został zakończony i wszystko miało wrócić na stare tory. Postanowiłam więc z tej okazji zrobić mu małą niespodziankę. Ugotowałam jego ulubione jedzenie, kupiłam dobre wino, wskoczyłam w seksowną kieckę i nic pod nią i czekałam, aż wróci do domu. Wszystko poszło po mojej myśli, był szczęśliwy, że w końcu może się wyluzować i spędzić miły wieczór. Oczywiście po kolacji i wypitym winie przenieśliśmy się do sypialni i wzięliśmy się za ostatni etap programu. W pewnym momencie znaleźliśmy się w takiej pozycji, że ja leżałam na plecach, nogi miałam zgięte, a on leżał na mnie. Gdy tak napierał coraz mocniej na moje zgięte nogi, a one napierały na mój brzuch, poczułam, że kolacja pomieszana z winem chce wydostać się z mojego żołądka. Ale nie chciałam przerywać, bo poznałam po jego oddechu i ruchach, że zaczyna dochodzić. Po raz pierwszy od miesiąca. Pomyślałam, że jakoś wytrzymam, byleby było mu dobrze. Ale nie wytrzymałam. W momencie, gdy on eksplodował, tak mocno nacisnął mi na brzuch, że zawartość mojego żołądka też eksplodowała i znalazła się w moich ustach. A ja zrobiłam wszystko, byleby nie zepsuć tej chwili. Czyli przełknęłam.
Do dziś nie wie, jak bardzo się wtedy poświęciłam. Kiedyś mu o tym opowiem. Ale na razie na samo wspomnienie robi mi się niedobrze. I podziwiam samą siebie, że nie zwymiotowałam wtedy po raz drugi. Ale czego się nie robi z miłości.
PS Odwdzięczył mi się późnej sześcioma orgazmami.
Kto z nas nie słyszał tekstów typu „jeszcze zatęsknisz za szkołą”, „jakie ty możesz mieć problemy, jak się uczysz, zobaczysz, co to problemy, jak dorośniesz” i tego typu podobne słowa, chwalące czasy szkoły. Szkoda tylko, że nie każdemu szkoła kojarzy się z taką beztroską.
Przez cały mój okres edukacji rodzice bardzo naciskali, żebym miała jak najlepsze oceny. Nieważne, czy rzeczywiście będą zdobyte uczciwie, bez kombinowania, muszę mieć jak najlepsze oceny. Mieszkamy w małej miejscowości, więc najważniejsze dla nich było zdanie innych i nic innego się nie liczyło. Mojej młodszej siostrze też to wciskali. Na spotkaniach rodzinnych i przy znajomych rodziców zawsze byłyśmy chwalone: „Patrzcie, jak dziewczynki dobrze się uczą, same piątki i szóstki, w najgorszym wypadku czwórki, pójdą na dobre studia i będą miały świetnie płatne prace”. Wiem, że to miało nas motywować do nauki, ale efekt był niestety odwrotny.
Pierwszą jedynkę dostałam w piątej klasie. Zupełnie nie ogarniałam pewnych tematów z matematyki, nie mogłam sobie w ogóle poradzić. Gdy rodzice się dowiedzieli, dostałam karę na całe półrocze na... w sumie chyba wszystko, co nie było związane z nauką. Wycieczka szkolna? Mam zostać w domu i się uczyć, bo co ludzie powiedzą, jak zauważą, że mam tak fatalne oceny! Pobawić się z koleżankami na podwórku? Trzeba się uczyć! Przyjechała rodzina, z którą chciałam się zobaczyć? Mam iść do swojego pokoju i nie wychodzić, tylko się uczyć! 70. urodziny ukochanej babci? Nie mogłam z nimi jechać, mimo że bardzo chciałam i własnoręcznie zrobiłam dla babci prezent. Bardzo to przeżyłam, tym bardziej że musiałam zostać sama w domu jakoś do pierwszej w nocy. Rodzice próbowali mnie jeszcze „motywować”, mówiąc, że jak ja mogę im przynosić taki wstyd, podczas kiedy moja siostra przynosi same piątki i jest dobra ze wszystkiego (była wtedy w pierwszej klasie podstawówki).
Kiedy byłam w liceum, nie mogłam w piątek czy sobotę wyjść na byle spotkanie ze znajomymi, bo musiałam się uczyć. Kilka razy rodzice nawet pilnowali mnie do późnych godzin, pijąc kawę, by mieć pewność, że na pewno przerobiłam materiał. Nie mogłam przyjść z problemem do rodziców, bo zawsze zbywali mnie: „Jakie ty możesz mieć problemy, będziesz dorosła, to zobaczysz, co to problemy, na razie masz mieć dobre oceny”.
Poszłam na studia, tak jak chcieli. Na drugim roku się poddałam. Poszłam do pracy, gdzie pracuję do tej pory. Może i jestem kasjerką w sklepie z akcesoriami typu paski do spodni, tania biżuteria, może i zarabiam najniższą krajową, ale wiecie co? Nie żyję już pod ciągłą presją, że mam mieć jak najlepsze oceny. Mam czas na siebie, swoje zainteresowania, przyjaciół. Nigdy nie uwierzę, że szkoła jest takim beztroskim okresem.
Ostatnio przyjechała do mnie chrzestna z dzieckiem. Jako że chłopiec ma 6 lat i uwielbia jeździć na rowerze, zabrałem go na spacer. Po drodze zahaczyliśmy o skate park. Trochę dzieciaków się kręciło. Młody jeździł na rowerze, ja przycupnąłem na ławce. Obok mnie na rampie siedziała banda chłopców, którzy mieli max 11 lat. Po chwili do chłopców podeszły młodsze dzieciaczki, na oko 7-8 lat. Z tego co usłyszałem, małe dzieciaki prosiły większe dzieciaki o ''skołowanie'' trawki, bo będzie BEKA. Oczywiście starsi dilerzy się zgodzili, jednak gdy tylko potencjalni klienci odeszli zaczęli się śmiać, że przecież w życiu im nie dadzą prawdziwej marihuany, tylko wsypią majeranek i biznes z tego będzie!
Co te dzieci mają w głowach w tak młodym wieku? I gdzie są rodzice, ja się pytam...
Jak może wiecie, hiszpański jakiego używa się na Starym Kontynencie, nieco się różni od tego amerykańskiego. Czasem może przez to dochodzić do pewnych niezręcznych sytuacji...
Poniżej zamieszczam pocieszną anegdotę, historię rodem z „Chwili dla Ciebie”.
Mam 18 lat i za kilka miesięcy podchodzę do matury. Tak się składa, że obecnie w mojej szkole uczy się Meksykanka z wymiany (naprawdę fajna dziewczyna, swoją drogą). Mamy niezły kontakt. Jakiś czas temu odprowadzałem ją na przystanek i zapytałem po hiszpańsku, czy będzie łapać busa.
Niby wszystko OK, ale użyłem czasownika „coger”, który w Hiszpanii wprawdzie oznacza „brać”, „łapać”, ale już Meksyku „brać”, ale w sensie kogoś. Tak że się trochę zdziwiła, gdy zapytałem ją, czy idzie ruchać busa. xD
Początkowo wydawała się być nieco skonfundowana, ale potem zaczęła się śmiać, jakby jakiegoś ataku dostała. Po chwili mi wytłumaczyła, o co chodzi, a ja myślałem, że ze wstydu zapadnę się pod ziemię. Nie minęło jednak więcej niż kilka sekund, gdy dołączyłem do niej i nie sposób było zatrzymać tej karuzeli śmiechu ;)
Mam 27 lat i od jakichś 7 lat z przerwami korzystałem z usług prostytutek. Do tej pory odwiedziłem około 30 panien. Dziewczyny były różne, od całkowicie oschłych i mających na ciebie wywalone, po naprawdę fajne dziewczyny, z którymi wręcz się mógł człowiek zaprzyjaźnić, w związku z czym od 2 lat chodzę tylko do jednej. Jednak ostatnimi czasy mam jednak przemyślenia, że co ja robię ze swoim życiem, że to nie może tak wyglądać. Wiadomo, seks jest fajny i nawet mimo że z dziewczyną, do której teraz chodzę, mamy przyjacielską relację, to przy każdym sięganiu do portfela uzmysławiam sobie, że to mimo wszystko jest relacja sprzedający-kupujący. Cały czas szukam partnerki na resztę życia i jak zaczynałem się spotykać z dziewczynami, to od początku znajomości przestawałem chodzić na prostytutki. Jednak gdy tylko związek się kończył (z różnych przyczyn), to niestety przez łatwość tego wszystkiego i dostępność wracałem do prostytutek. Byłem na terapii, myśląc, że jestem uzależniony od seksu albo mam jakieś zaburzenia na tym gruncie – jak się okazało, zwyczajnie brakowało mi bliskości drugiej osoby, a dokładniej pełnego pakietu, osoby, która da mi bliskość emocjonalną i fizyczną. W tym momencie od 6 miesięcy nie korzystam z usług prostytutek i szukam dziewczyny, proces, aby z tego zrezygnować był ciężki, bo ja uważam to za swego rodzaju nałóg, ale się udało, więc każdemu, kto ma taki problem, życzę tego samego.
Jestem chora na zespół Turnera. Dla niewiedzących co to - monosomia chromosomowa, odznaczająca się głównie bezpłodnością i niskim wzrostem.
Dziś na wykładach usłyszałam, że osoby chore na to są upośledzenie umysłowo. Zatem, że i ja jestem upośledzona.
Boże, widzisz i nie grzmisz...
Że też wykładowca przekazuje taką "wiedzę".
Godzina 20.00 jem kolację, w pokoju obok brat z mamą i ojcem.
Brat otwiera kapsel szklanej butelki zapalniczką, kapsel strzela w sufit.
W tym momencie gaśnie światło, nie ma prądu w całej miejscowości.
Chwila konsternacji - spięcie? kapsel narozrabiał?
Tata zapala latarkę i kieruje ją na żyrandol oglądając straty.
Po czym wchodzę ja ze słowami: A co wam się tutaj stało?, łapiąc jednocześnie za żarówkę.
Prąd wraca w całej miejscowości.
Komentarz mamy - Ot, wspaniałe dzieci :)
Było to z 10-12 lat temu. Mam brata, który jest o 5 lat młodszy ode mnie, więc wtedy mógł mieć jakieś 4 lata, może 5. Pamiętam, że jego idolem był Adam Małysz. Bawił się w skoki, udawał, że jest Małyszem. Pewnego dnia, gdy chciałam zażartować z braciszka, naopowiadałam mu, że jest synem Adama, ale ten nie mógł się nim zaopiekować, bo skakał, ale że już nadchodzi wiosna, kończą się skoki, to Adam przyjedzie go odebrać.
Wyobraźcie sobie małego chłopca, który kilka godzin stał pod bramą, a jak ktoś go zapytał co robi, to odpowiadał, że czeka na tatę - Adama Małysza. Do dziś jest mi głupio i mam wyrzuty sumienia.
Jak to opisałem już raz w jednym moim wyznaniu, miałem w liceum mocno porąbaną wychowawczynię. Tam też wspomniałem o wycieczce klasowej z nią do Wilna. Tutaj rozwinę ten fragment tamtej opowieści.
Zacznijmy od tego, iż przed wyjazdem obiecała nam przede wszystkim dwie rzeczy: że przez cały wyjazd nie wypali ani jednego papierosa i że co wieczór będą spokojne spacerki po starym mieście. Pierwszą obietnicę złamała już po godzinie od wyjechania spod szkoły. Do drugiej wrócę za chwilę.
Po pierwszej nocy w hotelu postanowiłem dokonać dwóch istotnych zakupów: odświeżacz powietrza (w kiblu tak waliło, że dłuższy pobyt tam groził śmiercią) i zatyczki do uszu (dla kolegów z pokoju, gdyż przez moje chrapanie nie mogli spać). Gdy zobaczyła co kupiłem, wydarła się na mnie, że odświeżacz kupiłem tylko po to, aby w pokoju zamaskować smród petów (ona myśli, że skoro ona pali, to i wszyscy dookoła niej palą), a zatyczki do uszu tylko dlatego, że dałem się zmanipulować kolegom (do dzisiaj nie wiem o co jej konkretnie chodziło).
Wracając do sprawy wieczornych spacerów. Gdy ona o nich mówiła, to zrozumieliśmy, że to będą spokojne, powolne spacerki, które pozwolą nam na chwile zadumy i pozwolą na lepsze poznanie starówki wileńskiej... chyba nigdy wcześniej się tak nie pomyliłem. Te spacerki to były forsowne marsze. Co wieczór szliśmy dokładnie tą samą drogą, szybkim marszem. Wychodziliśmy z hotelu (punkt A), szliśmy do jednego miejsca na starówce (punkt B), postaliśmy 5 minut max i wracaliśmy.
Dopiero 3 lub 4 wieczoru namówiliśmy ją na to, żeby chociaż na chwilę zajrzeć do jakiejś kawiarni. Babsko niechętnie się zgodziło. Było miło, kawa, herbatka, lody, deserek i pogaduchy.
W końcu baba dała rozkaz do wymarszu. No to my grupą idziemy w kierunku hotelu. Po 15 minutach zorientowaliśmy się, że wychowawczyni z nami nie ma. Postanowiliśmy, że zaczekamy na nią. Czekaliśmy 15 minut. Z każdą minutą mieliśmy coraz to lepsze teorie co się z nią stało. W końcu postanowiliśmy, że się po nią wrócimy.
Znaleźliśmy ją 5 metrów od kawiarni, wkurzoną oczywiście na nas. Powodem zamieszania była tabliczka nad bramą informująca, że w tym domu studiował Mickiewicz. Ona ponoć się darła, żebyśmy się zatrzymali (no chyba jedna z 30 osób by ją usłyszała gdyby tak było, a głos to ona ma donośny). Efekt: godzina policyjna, znaczy się nocna w hotelu od 21, zakaz wychodzenia z pokojów w czasie trwania ciszy nocnej (ona serio łaziła po korytarzu i patrolowała, czy my siedzimy w pokojach).
Mimo wszystko była jedna zaleta tej akcji: klasa zintegrowała się jak nigdy. A to wszystko dzięki wspólnej nienawiści do wychowawczyni.
Dodaj anonimowe wyznanie