Kojarzycie hasło reklamowe Media Markt – „Nie dla idiotów”?
Otóż mój brat, kiedy byłam mała, wmawiał mi, że skoro sklep jest nie dla idiotów, to mnie tam nie wpuszczą. Wyobrażałam sobie, że przy wejściu do sklepu stoją bramki mierzące poziom inteligencji i ochroniarze, którzy w razie negatywnego wyniku wyrzucą cię bez cienia litości na parking.
Przez całe wczesne dzieciństwo myślałam, że jestem za głupia na to, żeby wejść do tego sklepu.
Kiedy chodziłam do przedszkola, wielką popularnością cieszył się zespół Ich Troje. Każda dziewczynka znała ich piosenki na pamięć. Często będąc w toalecie, bo świetna akustyka, śpiewałam wraz z koleżankami ich utwory.
W ostatniej grupie pani przedszkolanka postanowiła urządzić konkurs śpiewu. Można było śpiewać solo lub w grupach. Wraz z czterema dziewczynami postanowiłyśmy zaśpiewać któryś z utworów ulubionego zespołu. Jednak nie chciałyśmy, aby było to i tak znane wszystkim „Powiedz”. Wybrałyśmy zatem inną, mniej znaną piosenkę, choć same też pamiętałyśmy tylko refren i nie do końca rozumiałyśmy sens niektórych słów.
Ciekawa jestem, co pomyślała pani przedszkolanka, jak usłyszała taką oto piosenkę:
„Za ten papieros tuż po
i za ten szampan tuż przed
za pocałunek w tę noc
i za stosunek w dzień.
Za ten papieros tuż po
i ten szampan tuż przed
ty dobrze wiesz, że to gra
i kiedyś powiesz mi... a teraz napijmy się, misiu!”.
Pozdrawiam Panią serdecznie i mam nadzieję, że byłyśmy dla Pani po prostu słodkimi, nic nie wiedzącymi o życiu dzieciakami : )
Dziś na strychu znalazłam stary szkicownik taty oraz jego rysunki z czasów młodości. Byłam pod wrażeniem, te rysunki oraz szkice były naprawdę piękne. Jednak to, co mnie szokowało najbardziej, to szkic dziewczyny łudząco podobnej do mojej mamy.
Co w tym dziwnego, spytacie?
Ano to, że rzeczony szkic był w samym środku szkicownika, podpisany datą, która wskazywała, że w chwili kiedy tata go rysował miał 15 lat, a oni poznali się dopiero na drugim roku studiów. W dodatku oboje pochodzili z dwóch różnych końców Polski.
Jak widać, tata swoją przyszłą żonę po prostu naszkicował.
I nie, na bank ten rysunek nie powstał wtedy, kiedy się znali. Kartka była tak samo „żółta” jak reszta. Nawet babcia mówiła, że tata od czasów studiów już nie rysował.
Ostatnio gdy wyszłam z psem, już staruszkiem, przypomniała mi się pewna historia.
Od małego z nim wychodziłam, mimo że był to owczarek niemiecki. Gdy miałam może z 8 lat (teraz również myślę, że było to ze strony moich rodziców nieodpowiedzialne, pomimo że pies jest łagodny w stosunku do ludzi, jak i do psów), przyszła pora na spacer. Wychodzę z wilkiem, spacerujemy po drodze, gdy podbiega do nas szczur. Pies gabarytów pyska mojego psa. Ten nie zareagował, miał go w poważaniu, nawet gdy szczur zaczął szczekać. Lecz gdy zaczął go podgryzać, mój pies się wkurzył.
Szczurek zaczął uciekać, za nim biegł mój pies, a ja, nie chcąc zgubić psa, trzymałam go za smycz. I tak zostałam przeciągnięta po żwirowej drodze. Wtedy pojawił się mój wybawiciel – bezdomny grzebiący w pobliskim śmietniku. Pobiegł za moim psem, złapał go, a widząc całą sytuację, nakrzyczał na paniusię Pimpusia. Powiedział, że to, że pies jest mały, nie oznacza, że nie musi mieć smyczy, że czemu mi nie pomogła. Gdy już skończył, podszedł do mnie, całej zaryczanej i w żwirze, zapytał się, gdzie mieszkam i odprowadził mnie do klatki.
Dziś, kiedy o tym sobie przypomniałam, zrobiło mi się miło na sercu, że zdarzają się jeszcze ludzie, którzy potrafią pomóc i nic za to nie chcą.
W czasie przeprowadzki znajduje się różne rzeczy, mi wpadły w ręce kartki urodzinowe z mojej osiemnastki. Jako że jestem dość sentymentalny, zacząłem je przeglądać.
W końcu dotarłem do kartki od pewnej lubianej cioci. Staroświecka, brązowa kartka, która po otwarciu grała słynny utwór Beethovena jako denerwującą, monofoniczną melodyjkę. Chciałem zajrzeć między sklejone części papieru, żeby ją uciszyć i w spokoju wczytać się w treść. Co tam znalazłem? Dwieście złotych, które czekało na mnie 5 lat. Za dwie stówki szału nie będzie, ale właśnie wyposażamy z dziewczyną nasze pierwsze, wspólne mieszkanie, więc każdy grosz się liczy.
A Wam radzę: nie wyrzucajcie kartek urodzinowych ;)
Jak miałem jakieś 9-10 lat, pojechaliśmy na wycieczkę szkolną do kina. Moja szkoła była na kompletnym zadupiu, więc musieliśmy jechać jakąś godzinę do takiej większej galerii, gdzie znajdowało się kino i te wszystkie fast foody. I tu zaczyna się historia.
Po dojechaniu na miejsce wszyscy poszliśmy do Maka, bo do filmu została jeszcze godzina. Wszyscy zjedli, ładnie, pięknie, choć z innymi dzieciakami gadaliśmy o tym, że nadal jesteśmy głodni, ale nie mamy pieniędzy. Nagle słyszę głos nauczycielki ze stolika obok. Babka poprosiła mnie, żebym poszedł kupić frytki! Po kupieniu frytek oddałem nauczycielce resztę i z zadowoloną miną wróciłem razem z żarciem do stolika.
Myślałem, że słyszała naszą rozmowę i po prostu postanowiła postawić nam frytki. Zorientowałem się, że jednak nie, kiedy wstała kupić drugą porcję.
Kiedy miałam 9 lat, zostawił nas ojciec. Rodzice są po rozwodzie. Sytuacja w domu zawsze była ciężka, często nie mieliśmy nawet na chleb, nie mówiąc już o innych podstawowych rzeczach. Od 16 roku życia dorywczo pracowałam w każdy weekend, żeby mieć swoje pieniądze i żeby odciążyć mamę, która zarabiała marne grosze. Za zarobione pieniądze kupowałam książki, zeszyty ubrania i wszystko to, czego potrzebowałam. Od kiedy zarabiałam, nigdy nie poprosiłam mamy o pieniądze. Poszłam do technikum, tam szło mi dobrze, ale niestety nie z matmą. Już w szkole podstawowej miałam z nią problem. Matematyka zawsze budziła we mnie strach. W gimnazjum miałam z nią takie problemy, że ledwo je ukończyłam. Oblałam maturę, oczywiście z matmy. Poszłam do pracy, z której jestem zadowolona i którą bardzo lubię. Nie zarabiam dużo, ale wystarcza mi, czasem nawet pożyczam mamie. Aktualnie uczę się w szkole policealnej. Piszę to wyznanie, bo moja mama, z którą mam dobry kontakt, właśnie dowiedziała się, że jej chrześnica poszła na studia. Usłyszałam od niej: „Wszyscy idą na studia, a moja córka nawet matury nie ma”...
Zabolało. Nigdy nie chciałam studiować. Chciałam jak najszybciej iść do pracy, żeby móc jej pomóc. Wiem, że i tak nie byłoby mnie ani mamy stać na moje studia.
Nigdy jej tego nie mówiłam, ale mam do niej żal. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek pomogła mi w lekcjach, żeby zapytała, czy nie potrzebuję w czymś pomocy. Jak wspominałam, moje problemy z nauką zaczęły się już w podstawówce. Wtedy mojej mamy nie interesowało to, czy odrobiłam lekcje, czy coś mam zadane. Nigdy jej nie było. Kiedy wracała do domu, tylko opowiadała o swoich problemach (rozwód, długi itd.) Mam jej za złe, że nigdy nie próbowała mi pomóc. Mówiła tylko: „Jakoś sobie poradzisz”. Obarczała mnie – dziecko – swoimi problemami. Teraz już wiem, że jako dziecko miałam najpierw nerwicę, później depresję. Nie było nocy, której nie przepłakałam, bo żal było mi mamy, bo miałam problemy w szkole, bo nie miałam przyjaciół. Ale co ona wiedziała... Widziała tylko swoje problemy. Wiem, że nie było jej wtedy łatwo, ale nie zapomina się o wychowywaniu dziecka.
Zawsze w głowie miałam te jej słowa, że sobie poradzę. I poradziłam. Mam wspaniałego narzeczonego, planujemy ślub i założenie rodziny, mam pracę, którą lubię i pomysł na życie. Niestety dla mamy liczy się tylko to, że nie mam matury i studiów.
Było mi przykro, jak to usłyszałam, bo tak naprawdę nigdy mnie nie doceniała.
Chciałam opowiedzieć o mojej licealnej depresji.
Zaczęło się z pozoru niewinnie. Stres przed sprawdzianem, jedna nieprzespana noc, druga, i tak prawie cały tydzień. Brak apetytu, ochoty na coś, co zazwyczaj sprawiało dużo radości, płacz i wielkie analizowanie swojego życia. Bliscy patrząc, jak meczę się i chudnę w oczach, postanowili zabrać mnie do psychiatry. Diagnoza po 10 minutach – depresja, leki. Bardzo bałam się leków i strach ten chyba sprawił, że szybko wróciłam do żywych.
Po dwóch latach matura, studia i nawrót choroby.
Trafiłam do bardzo dobrego psychologa, który zasugerował chorobę tarczycy (przy tarczycy objawy są typowe dla depresji), tym bardziej że byłam obciążona genetycznie. Niestety lekarz rodzinny stwierdził, że nie da skierowania i co to za psycholog, że takie rzeczy proponuje.
Tym sposobem mając 19 lat, będąc na psychotropach, wylądowałam na terapii grupowej, zostawiłam na rok studia.
Nie powiem, terapia bardzo mi pomogła, polecam każdemu na każdym etapie życia.
Jednak rok od terapii wybłagałam skierowanie i co się okazało – Hashimoto, chora tarczyca, leki do końca życia i niepotrzebne zażywanie psychotropów, zmarnowany rok i tysiące wylanych łez. Wszystko przez tarczycę, a nie depresję...
Staram się być tą dobrą koleżanką w pracy. Każdemu jak mogę pomagam, nie interesują mnie plotki, nie miałam z nikim żadnego konfliktu. Lubię moją pracę, ludzi, z którymi pracuję. W firmie jest 7 osób, nikt nigdy nie odmówił mi pomocy, od nikogo nie usłyszałam żadnych niemiłych słów, jesteśmy wesołą ekipą.
Zawsze, gdy kogoś nie było w pracy, bo był na L4, odzywałam się co parę dni (gdy zwolnienie było dłuższe), pytałam, jak zdrowie. Koleżanka kiedyś prosiła o zakupy, bo nie dała rady wyjść z łóżka, tak ją grypa rozłożyła, nie było problemu, zrobiłam. Inny kolega się cieszył, bo się nudził i jak to mówił: „Miło, że ktoś pisze, pamięta”. Ja starałam się pamiętać o każdym.
Do czasu gdy sama nie zachorowałam. Jestem już drugi tydzień w domu, nie odezwał się nikt. Czy ze mną jest nie tak? Może przesadzam, może za dużo oczekuję? Może ja powinnam pierwsza się do kogoś z pracy odezwać... znowu ja pierwsza...
Tak zwyczajnie mi przykro.
Ostatnio mój facet miał kiepski miesiąc, jakiś duży projekt w pracy, dużo stresu, wracał późno zmęczony i wszystkie nasze zbliżenia kończyły się tak, że się nie kończyły. Z jego strony przynajmniej. No po prostu nie mógł dojść ze zmęczenia i stresu. W końcu projekt został zakończony i wszystko miało wrócić na stare tory. Postanowiłam więc z tej okazji zrobić mu małą niespodziankę. Ugotowałam jego ulubione jedzenie, kupiłam dobre wino, wskoczyłam w seksowną kieckę i nic pod nią i czekałam, aż wróci do domu. Wszystko poszło po mojej myśli, był szczęśliwy, że w końcu może się wyluzować i spędzić miły wieczór. Oczywiście po kolacji i wypitym winie przenieśliśmy się do sypialni i wzięliśmy się za ostatni etap programu. W pewnym momencie znaleźliśmy się w takiej pozycji, że ja leżałam na plecach, nogi miałam zgięte, a on leżał na mnie. Gdy tak napierał coraz mocniej na moje zgięte nogi, a one napierały na mój brzuch, poczułam, że kolacja pomieszana z winem chce wydostać się z mojego żołądka. Ale nie chciałam przerywać, bo poznałam po jego oddechu i ruchach, że zaczyna dochodzić. Po raz pierwszy od miesiąca. Pomyślałam, że jakoś wytrzymam, byleby było mu dobrze. Ale nie wytrzymałam. W momencie, gdy on eksplodował, tak mocno nacisnął mi na brzuch, że zawartość mojego żołądka też eksplodowała i znalazła się w moich ustach. A ja zrobiłam wszystko, byleby nie zepsuć tej chwili. Czyli przełknęłam.
Do dziś nie wie, jak bardzo się wtedy poświęciłam. Kiedyś mu o tym opowiem. Ale na razie na samo wspomnienie robi mi się niedobrze. I podziwiam samą siebie, że nie zwymiotowałam wtedy po raz drugi. Ale czego się nie robi z miłości.
PS Odwdzięczył mi się późnej sześcioma orgazmami.
Dodaj anonimowe wyznanie