Pewnego razu poszliśmy ze znajomymi do klubu. Przed wejściem, jako że mieliśmy 16 lat i niechęć do wydawania oszczędności na drogi barowy alkohol, stwierdziliśmy, że zrobimy sobie "bifor party" gdzieś w zaciszu, coby nas nie dosięgnęło sokole oko policji. No i tak kupiliśmy kilka czteropaków, żeby spożyć za bramą jakiegoś starego budynku i przyjść na imprezę już przygotowanym. Czasy, gdy nie znano jeszcze browarów typu południowoakasoński atomowy morświn palony 999 IBU, tylko tanie dobre Perełki, więc wlewamy cudowny nektar w gardła, impreza trwa, aż tu nagle podjeżdża czarny van i staje przed bramą zauważając nas.
Myślimy sobie ok, policja takimi nie jeździ (mieliśmy nieprzeciętną wiedzę na temat samochodów policyjnych i kryminalnych). Nagle wychodzi czterech łysych klientów z przodu i tyłu furgonetki (co wyglądało jak jakieś przygotowania do napadu na rybny) i zaczynają do nas podchodzić. My już gówno w gaciach, bo typy szerokie na dwa metry, to zaczynamy coraz to szybciej iść do tyłu, żeby w końcu zacząć biec. Klienci nas gonią, w końcu ich jakimś cudem zgubiliśmy. Szybki plan działania - było nas czterech, to się rozgrupowaliśmy po dwie osoby i każda grupa zaczęła iść inną stroną do klubu. Myślimy sobie "szprytne bestie, teraz będzie łatwiej im uciec", ale nie - gdy nas w końcu znaleźli okazało się, że także rozdzielili się na dwa plutony. No i znowu ta sama zagrywka - bawimy się w policjantów i złodziei, tyle że mieliśmy przed oczami raczej finał w niebiosach.
Cała akcja do tej pory trwała już z godzinę, my dalej w biegu i w końcu, żeby uciec wpakowaliśmy się w jakiś ślepy zaułek z nadzieją poziomu modlitwy do sfer wyższych, żeby nie ogarnęli gdzie się właśnie teleportowaliśmy. Pech chciał, że modlitwy nie pomogły i tak czekając sobie z nadzieją na lepsze jutro, trzech osobników w spodniach z trzema paskami nagle wyskoczyło jak przysłowiowe Filipy z konopi przed naszym jedynym wyjściem. Podchodzą do nas z aurą, w której dało się wyczuć żądze mordu. My już trzecie gówno w gacie z myślą, że to ostatnie w naszym życiu, a ci stają przed nami i patrzą tak chwilę na nas jakby wyczuli ten piękny aromat unoszący się w powietrzu. Nagle lekkie zdziwienie na twarzy, po czym wraca pełny poziom agresji i zaczynają krzyczeć:
- Gdzie jest ku*wa pomidor ?!
- Jaki pomidor?
- Nie znacie pomidora?
- Nie.
- To na ch*j uciekacie?
- Bo nas goniliście.
I po prostu poszli sobie jakby nas nie było. Półtorej godziny świetnej zabawy z nieznanymi kolegami, żeby się okazało, że można było po prostu poczekać aż podejdą i się spytają, czy nie widzieliśmy pomidora...
Potem tylko ubaw ze znajomego, który podczas ucieczki schował piwo do wewnętrznej kieszeni kurtki, żeby nie wyrzucać bo piniondze wydane, co i tak mu się w końcu podczas biegu tak spieniło, że obsikał nim całą kurtkę i spodnie.
Studiuję zaocznie drugi rok. Niestety moja mama poważnie zachorowała, dlatego zdecydowałam się przenieść z dziennych na zaoczne, by się nią zaopiekować. Zajęcia mam w weekendy, natomiast w tygodniu mam wolne i chciałam ten czas wykorzystać również na to, by pójść do pracy i finansowo pomóc rodzinie. Szkoda tylko, że dla mnie to nie jest tak proste jak dla innych. Chciałabym znaleźć sobie jakąś dorywczą czy tymczasową pracę chociażby na pół etatu, ale nie jestem w stanie pokonać swojego lęku przed ludźmi. Znajoma nawet wkręciła mnie do restauracji, w której ona pracuje, ale ciągły kontakt z klientami sprawił, że zostałam wyrzucona po dwóch dniach. Nie dałam rady. Po prostu nie umiem nawiązywać kontaktów z drugim człowiekiem, więc klienci zaczęli się skarżyć, że mają nieprofesjonalną i niemiłą obsługę. Ja nawet liczyłam się z tym, że wylecę, ale z drugiej strony miałam też nadzieję, że może nie będzie aż tak źle. Chciałabym pomóc mamie, bo jesteśmy same we dwie. Tata znalazł sobie młodszą, wyjechał na drugi koniec kraju i kontaktu z nami nie chce utrzymywać. Czasem prześle jakieś grosze na konto, co oczywiście idzie na wszelkie leki czy wizyty u lekarzy, ale oszczędności powoli się kończą. Dlatego mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie potrafię pomóc tak, jak bym chciała.
Nie wiem, co dalej robić. Nie mam nawet z kim o tym pogadać czy kogo się poradzić. Nie wiem, gdzie szukać pomocy. Finansowo nie dajemy już rady, a ja nie wiem, czy psychicznie jestem na tyle mocna, by móc normalnie iść do pracy. Dodatkowo z tyłu głowy mam jeszcze myśli, że jak czegoś nie zrobię, to przeze mnie moja mama umrze.
Tego samego dnia dowiedziałam się, że moja siostra jest w ciąży i w lutym zostanie mamą oraz że ja nigdy nie będę miała dzieci.
Nikt w rodzinie nie wie o moich problemach, więc gram szczęśliwą przed rodziną. A prawda jest taka, że serce mi pęka zawsze, gdy patrzę na siostrę.
Zawsze byłem ciapą. Zawsze kogoś lub coś trąciłem, potykałem się, nie umiałem łapać, poślizgnąłem się... jednak urazów jako tako nie było. A był jedynie śmiech.
No. Do czasu, kiedy to śmiech zmienił się w przerażenie.
Październik zacząłem złym nadepnięciem na krawężnik. Poślizgnąłem się na nim i dosłownie w sekundę poskładałem się na chodniku, skręcając sobie przy tym lewą stopę, lewe kolano, zrywając lewy mięsień czworogłowy uda oraz łamiąc lewy nadgarstek...
I to wszystko na oczach mojej dziewczyny.
Zawsze jak widzę stragany, na których ludzie wystawiają swoje domowe rupiecie, podchodzę i patrzę, czy nie ma starych butów. Jak takowe znajdę, siadam sobie na chodniku, biorę po jednym bucie z każdej pary i radośnie stukam sobie obcasami w beton.
Pewnie myślicie, że jestem kopnięty?
Nie, po prostu pracuję jako imitator efektów dźwiękowych.
Moja żona kupiła 8 kg karmy dla psów, ponieważ „była w niesamowitej promocji”. Fajnie... Tylko że my nie mamy psa...
Jestem człowiekiem-lustrem.
Co to znaczy? To proste, upodabniam się do osób, z którymi aktualnie przebywam. Przykładowo: jestem z pewną grupą ludzi z osiedla na jakimś browarze czy coś, wtedy jestem takim „typowym dresem”. W szkole, przy mojej klasie, jestem zwykłym szarym chłopakiem, niewiedzącym do końca co dokładnie będzie w życiu robił. Gdy wychodzę gdzieś z przyjaciółką, jestem takim trochę „gay-best-friend”. Przy rozmowie z nauczycielem jestem dobrze zapowiadającym się na ten rok uczniem, prezentuję w miarę bogaty słownik itd.
Mogę tak wymieniać jeszcze przez długi czas, ale to nie o to w tym wyznaniu chodzi...
Mam problem z określeniem osobowości. Nie wiem, kim jestem – wszystko zależy od tego, z kim aktualnie przebywam. Na koniec potwierdzę fakt, że jestem lustrem, bo gdy nikt przy lustrze nie stoi, to nikogo w lustrze nie ma...
Na dobre i na złe? Mój mężczyzna życia nie wytrzymał tej próby.
Z początku standardowa historia. Poznaliśmy się, zaczęliśmy spotykać. Szybko razem zamieszkaliśmy. Sielance nie było końca. Do czasu. Problemy, rutyna dnia codziennego, zmęczenie po pracy. Zaczęliśmy się mijać, przestaliśmy rozmawiać, uciekać od siebie. On miał kumpli, Fifę, czołgi. Ja natomiast też uciekałam. Tyle że w alkohol. Bardzo długo. Bardzo dużo. To wszystko doprowadzało do strasznych kłótni, braku bliskości. A to znowu prowadziło do upojenia. Potem już było tylko gorzej. Kilkudniowe ciągi. Kłótnie. Znowu ciąg. Kłótnia. W końcu nie potrafiłam funkcjonować bez picia. Co doprowadziło do upicia się w pracy. Oczywiście mnie wywalili. Kłótnia. I przegięcie po całej linii. Wściekła, załamana... wsiadłam w samochód. Kilka rund po mieście. Flaszka za kompana. Po chwili patrol policji, posterunek. Wynik niepozwalający ustać na nogach, a ja jeszcze kierowałam... Skończyło się wyrokiem, zabranym prawkiem, grzywną i... spakowanymi walizkami.
Od tych wydarzeń minęło trochę ponad 10 miesięcy. Podjęłam leczenie. Unikam alkoholu. Zaczęłam żyć inaczej. A on? Zaczął nowe życie. Zupełnie. I wcale nie odczuwa mojego braku. Prośby i płacz o powrót nic nie przyniosły. Żyłam nadzieją, że przebaczy. Nie przebaczy. Niedawno zabrałam od niego swoje ostatnie rzeczy. W jego oczach było widać ulgę. A ja? Przepłakuję każdą noc z tęsknoty, rozżalona witam każdy dzień. Zakładam maskę i udaję, że jest wszystko OK.
Czy to była miłość, tylko nie przetrwała próby? Czy to było zwyczajne złudzenie?
Wiem jedno. W moim przypadku „na dobre i na złe” nie istnieje. Strach przed odrzuceniem jest silniejszy nic pragnienie szczęśliwej miłości. Mam teraz ogromny problem z relacjami międzyludzkimi.
Kojarzycie hasło reklamowe Media Markt – „Nie dla idiotów”?
Otóż mój brat, kiedy byłam mała, wmawiał mi, że skoro sklep jest nie dla idiotów, to mnie tam nie wpuszczą. Wyobrażałam sobie, że przy wejściu do sklepu stoją bramki mierzące poziom inteligencji i ochroniarze, którzy w razie negatywnego wyniku wyrzucą cię bez cienia litości na parking.
Przez całe wczesne dzieciństwo myślałam, że jestem za głupia na to, żeby wejść do tego sklepu.
Kiedy chodziłam do przedszkola, wielką popularnością cieszył się zespół Ich Troje. Każda dziewczynka znała ich piosenki na pamięć. Często będąc w toalecie, bo świetna akustyka, śpiewałam wraz z koleżankami ich utwory.
W ostatniej grupie pani przedszkolanka postanowiła urządzić konkurs śpiewu. Można było śpiewać solo lub w grupach. Wraz z czterema dziewczynami postanowiłyśmy zaśpiewać któryś z utworów ulubionego zespołu. Jednak nie chciałyśmy, aby było to i tak znane wszystkim „Powiedz”. Wybrałyśmy zatem inną, mniej znaną piosenkę, choć same też pamiętałyśmy tylko refren i nie do końca rozumiałyśmy sens niektórych słów.
Ciekawa jestem, co pomyślała pani przedszkolanka, jak usłyszała taką oto piosenkę:
„Za ten papieros tuż po
i za ten szampan tuż przed
za pocałunek w tę noc
i za stosunek w dzień.
Za ten papieros tuż po
i ten szampan tuż przed
ty dobrze wiesz, że to gra
i kiedyś powiesz mi... a teraz napijmy się, misiu!”.
Pozdrawiam Panią serdecznie i mam nadzieję, że byłyśmy dla Pani po prostu słodkimi, nic nie wiedzącymi o życiu dzieciakami : )
Dodaj anonimowe wyznanie